Tarta z pomidorami

Najlepiej spąsowieć z powodów tego wartych. Zarumienić pod skrywaną radością, na spotkanie tak wyczekiwane, ale przecież nie łatwo okazać cokolwiek. Święte policzki! Zorze policzków!
Wróciłam, ale w swoim domu jestem nowa. Od początku przypominam sobie zapachy. Tak, to Ty, na pewno ten sam Ty! Wiele się zmieniło, ale nie zapach.
Możemy poprzestawiać w swoich życiach tak wiele, ale zawsze zostanie ta jedna rzecz, która będzie nas przywodzić do punktu wyjścia.
_________________________________________________________________________________
Dziadek układał zielone pomidory na parapetach z lastryko. W najbardziej nasłonecznionym pokoju na piętrze, z którego można było wyjść na balkon z widokiem na ogród. Pięły się w nim białe winogrona i moje upodobanie do truskawek w cukrze. 
Pojechaliśmy do domu na wsi, w którym snują się wspomnienia. Ciężko je odnaleźć, bo nic nie jest takie samo. Tylko układ parapetów pozostał niezmieniony. I to, że na komódce w przedpokoju Tata zostawił nam pomidory.
_________________________________________________________________________________
Przywieźliśmy pudło malinówek do domu. Do tej nowej przestrzeni, której P. miał okazję poznać wszystkie kąty. Ja nadal się budzę, myśląc, że jestem w innym miejscu. Wracamy do codzienności. Do zakorzenienia w dziecięcej bukolice. Ale też jest nowy koloryt: moja Francja.
I tak z pomidorów Lubelszczyzny i pirenejskiego owczego sera powstała nasza krakowska tarta. Z najpyszniejszym dodatkiem bazylii, którą wyhodowaliśmy razem, tutaj i teraz.
Muszę pamiętać, żeby ją podlewać.



Tarta z pomidorami

Kruche ciasto:
– 250 g mąki pszennej
– 2 łyżki mąki ziemniaczanej
– 170 g masła
– jajko
– suszone oregano i tymianek
– sól

Farsz:
– 4 pomidory malinówki
– 250 ml śmietany 30%
– 200 g owczego sera (typu brebiou)
– 2 ząbki czosnku
– jajko
– 3/4 pęczka bazylii
– pieprz
Ciasto:
1. Mąki przesiewamy, dodajemy bardzo zimne masło i wcieramy w mąkę. Dodajemy pozostałe składniki i szybko wyrabiamy jednolite ciasto. 
2. Ciasto wałkujemy, wykładamy nim formę na tartę. Natychmiast wstawiamy do lodówki na minimum godzinę. 
3. Zimne ciasto nakłuwamy widelcem, podpiekamy w piekarniku nagrzanym do 180 stopni przez ok. 20 minut.
Farsz:
4. Śmietanę miksujemy z czosnkiem i większością bazylii. Doprawiamy pieprzem. 
5. Do masy śmietanowej dodajemy pokrojony drobno ser. Delikatnie dodajemy ubite na pianę białko i utarte na puch żółtko. * Można też część sera ( albo dodatkowy, jeszcze lepiej! ) pozostawić i ułożyć pod koniec pieczenia na wierzchu tarty. 
Tarta:
6. Masę wylewamy równomiernie na podpieczony spód. Na wierzchu układamy pokrojone w plastry pomidory. 
7. Tartę pieczemy przez kolejne 40 minut w temperaturze 180 stopni. 
8 Podajemy tartę po ostygnięciu, gdy masa stężeje. Serwujemy z resztą świeżej bazylii. 

Falafel z bobu i ostry sos sezamowy

Lato jest jeszcze tak świeże, że wspina się nieustannie po tyczkach, z całym młodzieńczym zapałem pnączy. Strąki bobu pokryte są wciąż delikatnym meszkiem, a obrane ziarna wyglądają jak główki piskląt. Mięta rozprzestrzenia się przy brzegach rzeczułek. Przez sady galopują dzikie plamki światła i drobne jabłka.
Taka zieleń, że można w nią wrosnąć. 
________________________________________________________________________________
Uwielbiam kuchnię Bliskiego Wschodu – o czym już nie raz wspominałam. Bogactwo przypraw jest oszałamiające. Falafel jest jedną z naszych ulubionych potraw z tego regionu. Korzystajcie z sezonu na świeży bób, który cudownie łączy się z miętą i koniecznie wypróbujcie przepis na falafel w tej wersji. Jest prze-py-szny! 

Falafel z bobu i ostry sos sezamowy

Falafel:

– 1 kg młodego bobu
– 2-3 łyżki mąki z ciecierzycy
– ras el hanout
– pół pęczka mięty
– pęczek pietruszki
– 3 ząbki czosnku
– anyżek
– sól 
– pieprz


– olej do smażenia

Sos sezamowy:


– 5 łyżek masła sezamowego / 7-8 łyżek tahini
– harissa
– sok z cytryny
– oliwa z oliwek
– woda
– sól

Do podania: 


– pita 
– więcej świeżej mięty! 
– pomidory
– młoda cebulka

Falafel:
1. Świeży bób myjemy, obieramy ze skórki. To trochę zajmie. Należy włączyć sobie film. Na przykład Caramel.
2. Obrany bób, zioła, ras el hanout, czosnek i anyżek miksujemy do uzyskania ziarnistej masy.
3. Dodajemy mąkę, doprawiamy solą i pieprzem.
4. Formujemy okrągłe kotleciki. Jeśli nie chcą się zlepić, dodajemy więcej mąki do masy. Smażymy partiami na głębokim,  rozgrzanym tłuszczu. Powinno to zająć ok.3 minuty.

Sos:
1. Masło sezamowe lub nieco rzadszą tahinę mieszamy z sokiem z połowy cytryny, 2 łyżkami oliwy oraz harissą – ilość uzależniona jest od tego, jak pikantnego sosu oczekujecie. Dodałam 4 łyżki.
2. W razie potrzeby dodajcie wodę i dokładnie wymieszajcie. Sos powinien mieć konsystencję ciasta naleśnikowego. Doprawiamy solą.

Podanie:

1. Pity smarujemy sporą ilością sosu, do środka wkładamy gorące falafele, posiekaną cebulkę, plastry pomidora i miętę.
2. Nadziane pity grillujemy przez 2 minuty.

Domowa granola z owocami

Od rana tańczę na czubkach palców z Davem Brubeckiem. Pośpiech z kubkiem kawy rozlewa się po całym mieszkaniu, rozsypują płatki z bukietu, kiedy z rozpędu szminką przeciągam zamaszyście przez usta i upływające za szybko minuty.
Chwytam garściami owoce i obrazy, rozrzucam je na wszystkie strony w poszukiwaniu tego jednego, jedynego tonu, który nadam temu dniu. Jestem w wiecznym niedoczasie, kiedy tylko na horyzoncie pojawia się konkretny plan. 
________________________________________________________________________________
Jeśli tylko tak jak ja zawsze się rano spieszycie, przygotujcie zawczasu domową granolę. Wybierzcie swoje ulubione składniki, wypieczcie je złociście. A o poranku, kiedy czas będzie przeciekał Wam przez palce, wystarczy że weźmiecie garść przepysznej granoli i wymieszacie z jogurtem i owocami. Zdrowe, pożywne śniadanie gotowe!

Domowa granola z owocami 
– 1.5 szklanki otrębów owsianych 
– 3/4 szklanki posiekanych migdałów
– 3/4 szklanki płatków kukurydzianych
– 1/2 szklanki płatków kokosowych
– 3 łyżki siemienia lnianego
– 1/2 szklanki suszonych jabłek 
– 1/2 szklanki suszonych, posiekanych fig
– 1/4 szklanki syropu klonowego

– 3 łyżki melasy z granatów


– czereśnie
– morele
– gęsty jogurt naturalny

1. Otręby, migdały, płatki kokosowe i siemię mieszamy z syropem klonowym i melasą. Na koniec dodajemy płatki kukurydziane i natychmiast przekładamy na blachę wyłożoną papierem.
2. Granolę pieczemy w 160 stopniach przez 30-40 minut, mieszając co jakiś czas.
3. Do wystudzonej granoli dodajemy suszone jabłka i posiekane suszone figi. ( Granolę możemy przechowywać w szczelnie zamkniętym słoiku w suchym miejscu przez ok. 2-3 tygodnie )

4. Podajemy ze świeżymi owocami i gęstym jogurtem naturalnym.

Grzanka ze szpinakiem i kozim serem

Lubię dni, w których nie znam czasu. Dni, w których zręcznie omijam „muszę” na rzecz „chcę”. Budzę się w przesmyku słońca pomiędzy błękitnymi okiennicami. W ciepłym strumieniu wody myślę o przeczytanych w nocy akapitach. Ubieram w domu ulubioną lekką sukienkę w kwiaty, rozczesuję włosy. Parzę kawę po kawie,  czytam rzeki książek. Wychodzę na targ, rozpoznaję coraz więcej francuskich słów, kiedy kupuję bukiety ziół. Uczę się pór, w których światło pada przez smukłe okna na ściany: rano fotografuję portrety,  wczesnym wieczorem smaki.
Krążę pomiędzy boulangeries. Każda z nich ma inne pieczywo, które różni się miąższem, skórką, mniej lub bardziej szpiczastymi czubkami. Niektórzy piekarze mnie rozpoznają, przynoszą gorące bagietki z zaplecza. Lubię te dni, kiedy pieczywo wydaje się najważniejszą rzeczą na świecie. Kiedy mam czas na to, by czuć jego ciepło i strukturę. I kiedy w drodze nad wodę wbijam zęby w gorący jeszcze bochenek, a później odrywam po kawałku dla siebie i dla kaczek. Kiedy nad rzeką przesuwam palcem po żyłkowaniu kamieni, milczę z uważnymi czaplami.
Przepis na dzień bez czasu. Trzy proste składniki: pieczywo, masło i ser. A jeśli ma być już zupełnie rozkosznie, to jeszcze szpinak, czosnek i wino – tego ostatniego użyjcie nie tylko do gotowania, ale przede wszystkim do picia przy wspaniałej książce. Lub nad rzeką, tam też wspaniale się bywa. 

Grzanka ze szpinakiem i kozim serem
– 1 rzemieślnicza bagietka
– koszyczek świeżego szpinaku baby
– 1 ząbek czosnku + 1 do smarowania
– ser kozi typu crottin
– 2 duże łyżki masła
– 100 ml wytrawnego białego wina
– świeży tymianek
– pieprz młotkowany
– sól

1. Siekamy obrany ząbek czosnku. Na patelni rozgrzewamy łyżkę masła, wrzucamy czosnek, wlewamy wino i lekko redukujemy. Dodajemy szpinak i smażymy przez ok.2 minuty, aż liście zmiękną. Solimy, pieprzymy, zdejmujemy z patelni. 
2. Na tej samej patelni ponownie rozgrzewamy masło i układamy na nim przekrojoną bagietkę miąższem w dół. Rumienimy. Gotowe pieczywo smarujemy przekrojonym ząbkiem czosnku. 
3. Na gorącym pieczywie układamy szpinak i ser. Możemy podgrzać w piekarniku z grzaniem od góry, jednak ciepło bagietki i szpinaku powinno roztopić ser. Posypujemy listkami i kwiatkami świeżego tymianku. 

Pieczone karczochy

Przeprowadzam badania ornitologiczne o zmianach upierzenia, kiedy w lustrze widzę pierwszą siwą brew. Chociaż może to być skutek tego rozjaśniającego słońca, do którego się jeszcze nie przyzwyczaiłam. Albo tęsknoty. 
Ledwie rozpoznaję tutejsze prądy powietrza pod skrzydłami, a już mierzi mnie nostalgia, że trzeba się zbierać. Mam ciągłe uczucie przelotność i bezgraniczności. Mogę zabierać za sobą tylko po jednym źdźble z każdego kolejnego gniazda, tyle, ile udźwignę. Niewiele miejsca zostaje, kiedy całą resztę zajmują wspomnienia. 

Karczochy stroszą pióra. Dziwne kwiaty-ptaki, z tym swoim miękkim sercem.
Tutaj w minimalistycznej postaci, najprostsze. Podawane do długich rozmów i wspominek.
Pieczone karczochy
– 6 małych karczochów
– 3 łyżki oliwy
– 5 ząbków czosnku
– 1 cytryna
– sól
1. Karczochy kroimy na połówki, od razu smarujemy przepołowioną cytryną. Wydrążamy włochatą część. ( Jeśli karczochy są większe, należy zdjąć zewnętrzne liście i przyciąć czubki. Jednak przy malutkich, młodych, nie ma takiej potrzeby. 
2. Oliwę ucieramy z sokiem z połowy cytryny, solą i dwoma ząbkami czosnku. Polewamy wnętrze karczochów, ułożonych w naczyniu żaroodpornym. 
3. Na wierzchu karczochów układamy plasterki z połowy cytryny, a pomiędzy wkładamy 3 zgniecione i przepołowione ząbki czosnku. 
4. Karczochy pieczemy pod folią aluminiową przez 30 minut w 180 stopniach, następnie przez 15 minut bez przykrycia. 
Pieczone karczochy podajemy z pieczywem i sosem berneńskim (to taki sos holenderski, tyle że z dodatkiem estragonu). 

Szparagi z sosem holenderskim

Potok Pau lśni jak klisza z nieskończoną ilością klatek. Niektóre z nich wyłapuję z brzegu, zimne, burzliwe, porośnięte najcieńszymi jeszcze liśćmi. Wilgotne od wody kamienie i drzewa żyłkowane są światłem. Dzielnica Rives du Gave schodzi zmurszałymi uliczkami do rzeki. Wymyślone na nowo historie domów, pamiętających królów Nawarry, pojawiają się nocą w mojej głowie, kiedy wiatr uderza okiennicami o kruche ściany mojego snu. Ta klatka, zdjęcie opuszczonej kamienicy, odżywa w mirażach, pływam z nurtem wokół obrazu zapamiętanego w ciągu spaceru.
Powyżej splątane bluszczem mury. Z nich rzeka ciągnie się poza horyzont – tam, gdzie zawsze chcę iść.

———————-

Rozpoczął się sezon na szparagi. Są jeszcze cieniutkie, niezwłókniałe, kruche i słodkie. Kondensują w sobie całą zieleń smaków wiosny. Niewiele im potrzeba, by stały się daniem perfekcyjnym: zaledwie chwila na patelni z masłem i winem. A to już absolutna klasyka! Szparagi z kremowym sosem holenderskim i jajkiem w koszulce.
Bajkowo proste i przepyszne połączenie! Poniżej znajdziecie również sposób na to, by jajko w koszulce zawsze się udało. 

Szparagi z sosem holenderskim i jajkiem w koszulce
Szparagi
– 0,5 kg zielonych szparagów
– łyżka masła
– 150 ml białego wytrawnego wina 
– sól
Sos holenderski
– 3 żółtka
– 80 g masła
– ok.60 ml białego wytrawnego wina
– skórka z 1/4 cytryny
– pieprz
– sól 
Jajko w koszulce

– jajko
– oliwa
– folia kuchenna
Szparagi:

1. Szparagi myjemy, odcinamy zdrewniałe końcówki.

2. Na patelni rozgrzewamy masło, układamy szparagi i zalewamy winem. Podsmażamy, aż szparagi będą miękkie, a płyn się zredukuje. Solimy. *Tym cieniutkim, najmłodszym wystarczy zaledwie 10 minut.
Sos holenderski:
1. Żółtka ubijamy na parze wraz z winem, stopniowo dodajemy gorące masło. Ubijamy nieustannie, aż sos stanie się kremowy i zgęstnieje.

2. Sos doprawiamy skórką otartą z cytryny, pieprzem i solą.

Jajko po bendeyktyńsku:

1. Na filiżance rozkładamy folię kuchenną tak, by było małe zagłębienie.

2. Zagłębienie smarujemy oliwą i ostrożnie wbijamy jajko. Dokładnie zawiązujemy pakiecik. 
3. Jajko gotujemy we wrzątku przez 5 minut, natychmiast podajemy (wyjęte z folii). 

Kokosowy chia pudding. Pożegnalne śniadanie

Zastanawialiście się, w ilu pudełkach mieści się sześć lat? I ile kroków trzeba było zrobić, żeby nagromadzić tyle wspomnień? A teraz, ilu kroków potrzeba, żeby je bezpiecznie przenieść…
Pakujemy się. Papier i szkło, taka z nami gra. Segregujemy, oddzielamy to, kim byliśmy od tego, kim jesteśmy. Odkładanie tego, czego już nie potrzebujemy jest właściwie pytaniem o to, czego chcemy teraz.
Powyrastałam z niektórych książek, które były dla mnie biblią, zrobiły się nieaktualne jak błyszczące lakierki. Kilka pozostaje przy mnie niezmiennie od ponad dwudziestu (!) lat. Albumy, przestworza obrazów, do których wracam i które odkrywam raz po raz ze zdziwieniem.
W nowym miejscu planowałam bezkompromisowy minimalizm, upragniony porządek i nic a nic zbędnego. A jednak nie czułabym się dobrze, pozbawiając się tych kotwic-wspomnień, możliwości realnego dotykania tego, co należało do najbliższych osób. Nie wolno się przywiązywać, nie wolno niczego traktować jako wieczne, nie wolno tkwić w przeszłości… Ale zupełnie inną historią jest pozostawienie przestrzeni na rzeczy najważniejsze, te, które budowały i budują. Na to, co ma znaczenie. 

Powoli żegnamy się z oswojonym miejscem. I chociaż jest tutaj spokój absolutny, codzienność poosiadała jak warstwy ziemi, pora wyjść poza strefę komfortu. W końcu to tylko ściany. A wszystkie – nawet najpiękniejsze – ściany ograniczają.


Kokosowy chia pudding
– 300 ml gęstego mleka kokosowego
– 250 ml mleka / krowiego lub migdałowego /
– 3 łyżki nasion chia
– łyżeczka cukru trzcinowego
– ziarna z 3/4 laski wanilii
– owoce – liczi, truskawki, jagody, etc.
1. Mleka mieszamy w dużym słoiku z cukrem i wanilią. Dodajemy nasiona i wstrząsamy przez ok.2 minuty. Odstawiamy do lodówki na 20 min.
2. Po upływie 20 minut ponownie wstrząsamy słoikiem i odstawiamy na minimum 3 godziny do lodówki (najlepiej na całą noc). 
3. Gotowy pudding przekładamy do miseczek i dodajemy owoce. 

Makaron z tofu i bok choy. Wólka Kosowska – opowieści

Ostatnie miesiące jesteśmy głównie w podróży. Parcujemy jak szaleni, ale też spełniamy swoje marzenia i zachcianki. I jedną z nich, tak bliskich, a tak egzotycznych, były odwiedziny w Wólce Kosowskiej. Okazja nadarzyła się, kiedy wracaliśmy z Warszawy z sesji zdjęciowej. Byłam tak przeraźliwie zmęczona, że na nogi mogło mnie postwić wyłącznie phở (wyczerpanie albo kac-zabójca, ratunkiem zawsze jest ten bulion). A że podwarszawska mekka wietnamskiej zupy była nam po drodze… 

***!!!/jeśli macie ochotę na obłędne phở albo bun bo hue w Krakowie, piszcie – tutaj też mam swój sprawdzony, sekretny adres/!!!***

Niedziela, mżawka, niebo z marsowym czołem na swojej pociągłej po horyzont twarzy. Przemęczenie level: hard. Po takim dniu nie można spodziewać się niczego dobrego i jedynym pragnieniem jest jak najszybsze dotarcie do domu. Jednak hołdując zasadzie, że lepiej jest coś zrobić spontanicznie, niż później żałować, że nie podjęło się wysiłku, zboczyliśmy z głównej trasy na niemal dwie godziny i pojechaliśmy do Wólki Kosowskiej.
Oczywiście, że w niedzielę handel zapada w marazm i nie liczyliśmy na zbyt wiele. Opustoszałe hale, pozamykane drzwi nie zachęcały do eksploracji. Jednak jak zwykle moje zaufanie do mojego głównego, przewrażliwionego zmysłu – węchu nie zawiodło; trafiliśmy na phở idealne.
Najpierw krążyliśmy wokół hal, mijając niedzielną nieobecność i niedostępność. Na uboczu spostrzegłam „garaż” z otwartymi roletami – w środku siedzieli Wietnamczycy, raz po raz niektórzy wychodzili z kankami zupy. W odstępie kilku metrów pachniało czosnkiem i rosołem.
W między czasie znaleźliśmy dwa sklepy, w których byli właściciele. W pierwszym mężczyzna siekał mięso, układał podroby, o których marzyłam od dawna, a także części, których nie potrafię nazwać. Wpuścił nas do zamkniętego przybytku, wyszliśmy z siatkami pełnymi makaronów sojowych i ryżowy, noodli, okry, ziół i przypraw. Zaopatrzyliśmy się również w zapas silken tofu, wyławianego z wiadra stojącego obok lady. Niestety, nie dostaliśmy brązowego tofu z mętniejszej zalewy; najwyraźniej nie jest dla obcych. Na półkach poza tym znaleźć można kacze języki, marynowaną meduzę, stuletnie jaja, różne rodzaje korzeni i grzybów medycyny alternatywnej, kleiste ryżowe „ciasteczka”… oraz masę innych skarbów, o których nie miałam pojęcia.
W kolejnym sklepie przywitał nas zapach duriana oraz maleńki piesek w kojcu, dogrzewany farelką. Tam obłowiliśmy się z kolei w papiery ryżowe, również te z czarnym z sezamem. W baraku obok leciwa Wietnamka przetwarzała mięsa, pęczki kolendry i inne zioła na wywary. W żółtym świetle skąpej żarówki mogliśmy dostrzec tylko tyle – oraz torby kiełków i mięs leżące na podłodze…
Ostatecznie wróciliśmy do garażu. Chociaż to, co znajdowało się po bokach budynku nie zachęcało – wiadra z resztkami jedzenia (?), przybrudzone materiały, na wpół opuszczone rolety, zdecydowaliśmy się wejść. Na obklejonych jedzeniem stołach stały słoiki z posiekanym na plastry czosnkiem, zalanym olejem i pałeczki. Pomimo wywieszonego bogatego menu okazało się, że dziś możemy zamówić jedynie phở. Nawet nie wiecie, jak wzbudziło to moje zaufanie – i miałam rację. Skoro gotują jedną, jedyną potrawę, musi być dopieszczona. Dostaliśmy wielkie miski esencjonalnego wywaru z ryżowym makaronem, mięsem i ziołami. Nie do przejedzenia! Połowę zawieźliśmy do domu.
Niestety wyjątkowo nie robiłam zdjęć. A to dlatego, że klimat nie sprzyjał. W pewnym momencie jeden z mężczyzn całkowicie opuścił rolety, inny usiadł przy drzwiach… Poczuliśmy się nieco nieswojo.
Marzę o tym, żeby pojechać do Wólki z przewodnikiem, który umożliwi mi zjedzenie wszystkich orientalnych i egzotycznych dla mnie przysmaków, które jedzą Wietnamczycy. Pierwsze podejście mnie bardzo zachęciło i rozbudziło apetyt na dogłębne poznanie nowych smaków.



Sōmen z tofu i bok choy (3 porcje)

– 2 główki bok choy ( średniej wielkości )
– 400 g tofu
– makaron sōmen – ile tylko preferujecie
– 1 cebula bananowa
– 3 ząbki czosnku + 1 ząbek do marynaty
– 4 cm kawałek imbiru
– 2 gwiazdki anyżu
– 4 goździki
– sambal / pasta chilli
– sos sojowy
– olej ryżowy
– *olej sezamowy


– cynamon mielony
– pieprz czarny
– cukier trzcinowy (~ łyżeczka )
– 200 ml soku ze świeżego ananasa

1. Tofu kroimy w dużą kostkę. Marynujemy w sosie sojowym, chilli i wyciśniętym przez prasę czosnku. Odstawiamy na min.3 godziny. 
2. Cebulę kroimy w cieniusieńkie piórka, czosnek siekamy w płatki, a imbir w drobną zapałkę. 
3. W woku rozgrzewamy olej, wrzucamy cebulę, czosnek, imbir, chilli, anyż i goździki. Potrząsamy wokiem. Nie wolno dopuścić do przypalenia czosnku!
4. Gdy cebula się zeszkli, dorzucamy pokrojoną w 3-centymetrowe kawałki kapustę. Smażymy przez chwilę na dużym ogniu. Dolewamy stopniowo sok z ananasa i dosypujemy cukier. Pozwalamy jej się skarmelizować. 
5. Makaron gotujemy ok. 5 min w osolonej wodzie. Odsączamy. 
6. W czasie, gdy gotuje się makaron, do warzyw dodajemy tofu, doprawiamy wszystko cynamonem i pieprzem oraz sosem sojowym, dla odpowiedniego balansu słonego smaku. Smażymy. 
7. Do warzyw dodajemy odsączony makaron, mieszamy dokładnie – *łatwiej i smaczniej jest z dodatkiem oleju sezamowego – smażymy jeszcze przez minutę. 

Papryka – proste przepisy na jesień

Na targach stragany nadal uginają się od warzyw. To ostatni moment, kiedy w Waszej kuchni może pojawić się świeża papryka, cukinia, pomidory i słodka kukurydza. Poniżej znajdziecie przepisy z różnych stron świata, inspiracje kuchnią grecką, włoską, meksykańską, węgierską i syryjską.

Spróbujcie koniecznie papryki w różnych odsłonach!

Kopytka z sosem pieczarkowym. Takie proste, takie dobre!

Retrouvaille, kto by się spodziewał takich powrotów sentymentalnych w mojej kuchni. Koty tęsknot zakradają się przez skrzypiące drzwiczki mojej nieuwagi. Takie pospolite zwierzęta, kartografowie dachów niezależności, a ciągle ich niepokorne pyszczki o odmiennych wyrazach trącają moje kolana, żeby je przygarnąć. Niektóre nawet domagają się, żeby je nazwać! I można przywyknąć, głaszcząc co jakiś czas któregoś po głowie przelotnie, ale gdy tylko usiądę na chropowatej, błękitnej ławce Prababci ( że też te koślawe nóżki mogą udźwignąć tyle wspomnień! ), a jakiś uparty zadomawia się przy mnie z pełną wygodą. Nic, tylko przyglądać się takiemu, wsłuchiwać w najcichsze i jakby odległe pomruki, nie wolno się ruszyć, żeby go nie spłoszyć, żeby tylko nie zadrapał przypadkiem głębiej, niż mogłoby się zagoić… 
Widocznie niektóre koty należy oswoić, a nie udawać, że zupełnie nie słyszę ich miałczenia. 
—————–
Tymczasem zabrałam się w całym tym natłoku pracy za zadanie możliwie najbardziej absurdalne na obecny moment: ulepiłam kopytka!
Tak, kopytka, których statutowo nie znoszę w tym samym punkcie z zupą pomidorową, marchewką z groszkiem, kotletami smażonymi na zimnym tłuszczu, masą margarynową i całą resztą pokutnych delicji domowej kuchni polskiej. I to w dodatku z sosem pieczarkowym, brrrr… Ale! Zabrałam się za to z pełnym skupieniem (leczenie smutku) i zrobiłam tak, jak być powinno: w kopytkach minimum mąki, ziemniaki podpiekłam, żeby chociaż odrobinę pachniały pożniwowym ogniskiem i kluski gotowałam najkrócej, jak to możliwe. No i magia masła zadziałała; złociste wyglądały nawet apetycznie. Pieczarek nie utopiłam, nie ugotowałam, a podsmażyłam tak, jak Escoffier przykazał. Ze śmietankowym masłem, no raczej. 

Hej, to jest pyszne!


Kopytka z sosem pieczarkowym (3-4 porcje)
Kopytka, które są miękkie i niegumowate.
– 750 g ziemniaków typu C
– 1 jajko L
– mąka pszenna 00 (ok. 8-9 łyżek)
– 1 łyżka mąki ziemniaczanej
– sól
1. Ziemniaki gotujemy w mundurkach do miękkości. Następnie kroimy na połówki i wstawiamy do piekarnika nagrzanego do 220 stopni na ok.10 minut z grzaniem od góry, by się lekko zrumieniły z wierzchu.
2. Ziemniaki przepuszczamy przez praskę lub ścieramy na najdrobniejszej tarce. 
3. Do ziemniaków dodajemy pozostałe składniki, wyrabiamy lekkie, ale zwarte ciasto. W razie potrzeby należy podsypywać mąką, jednak niezbyt wiele, by kopytka nie były twarde lub gumowe. 
4. Ciasto dzielimy na 5 równych części, formujemy wałeczki, spłaszczamy i kroimy ukośnie. 
5.  W dużym garnku zagotowujemy osoloną wodę i partiami wrzucamy kopytka. Gdy wypłyną, gotujemy jeszcze przez ok.1.5 minuty.
6. Kopytka dokładnie osączamy i podsmażamy z obydwu stron na maśle, by się zrumieniły. 
Sos z rumianymi pieczarkami: 

– 750 bardzo świeżych pieczarek / najlepiej łąkowych, o wielkich pachnących kapeluszach, ale co zrobić… / 
– 1 duża cebula
– 3 ząbki czosnku
– 200 ml śmietanki 30%
– 2 łyżki suszonych prawdziwków
– pół pęczka pietruszki
– 3 łyżki masła
– 5 liści laurowych
– ziele angielskie
– świeżo mielony pieprz
– sól 

1. Na maśle szklimy posiekaną drobno cebulę i czosnek z dodatkiem ziela angielskiego i liści laurowych.
2. Do zrumienionej cebuli dodajemy pokrojone w plastry kapelusze pieczarek, które uprzednio obieramy. Nóżki wyrzucamy, są zbyt wodniste.
3. Pieczarki smażymy z dodatkiem mocno pokruszonych grzybów, aż odparuje cały płyn i staną się lekko złociste. Doprawiamy solą.
4. Do pieczarek wlewamy śmietankę, podgrzewamy. Przed podaniem mieszamy z posiekaną natką i świeżo zmielonym pieprzem.