Ryż z warzywami i ośmiornicą – Arroz de polvo

Zdążyłam się zezłościć: zaspaliśmy, żeby pojechać na targ po warzywa, na zakupach nie byliśmy od dawna, a na domiar złego od rana padał deszcz. Włosy nie układały się tak, jak bym chciała, więc nic nie miało prawa się ułożyć tego dnia, włączając w to stos naczyń i ubrań. Chaos. I zmarzły mi już jesiennie stopy. Takie zimne nie mają ochoty na spacery.

Zagłębiłam się zatem w zakamarki szafek, w poszukiwaniu składników do skomponowania czegoś jadalnego. Szczęśliwie jest to skarbnica kulinarnych pamiątek. Łatwiej u nas znaleźć sorgo i gari, niż chleb albo jajka. W kąciku połyskiwały złote puszeczki z ośmiornicą i małżami, które przywieźliśmy z Barcelony. Droga na skróty, ale za to z urokiem siesty i słodkiego lenistwa. Wszelkiego rodzaju ryżów i mąk jest u nas dostatek, więc i idealny, hiszpański chłonny się znalazł. Kawałek cukinii, dwie podwiędłe papryki i ultra miękkie pomidory (najsłodsze!) uratowały ten dzień. A może to było właściwie wino? Właśnie dlatego nigdy go u nas nie może zabraknąć!

Ryż z ośmiornicą – Arroz de polvo  (4 -5 porcji)

– 1,5 szklanki ryżu
– 1 szklanka białego, wytrawnego wina
– 1/3 dużej żółtej cukinii
– 2 strąki czerwonej papryki
– 1 cebula cukrowa
– 1 strąk chili
– 3 ząbki czosnku 
– 2 zielone pomidory
– 6 dużych, słodkich czerwonych pomidorów 
– 300 g ośmiornicy 
– *200 g mięsa małży
– oliwa z oliwek
– sól
– pieprz
– liście laurowe
– oregano
1. Cebulę, czosnek i chili drobno siekamy. Podsmażamy na oliwie. Dodajemy liście laurowe, pokrojoną w kostkę paprykę i cukinię. Dusimy 3-4 minuty. 
2. Do warzyw dodajemy ryż, podsmażamy 30 sekund i wrzucamy posiekane pomidory i suszone oregano. Dusimy 3-4 minuty, następnie dolewamy gorącą wodę (ideałem byłby bulion). Solimy. *w tym miejscu dodajemy też surową, dobrze wymasowaną ośmiornicę pokrojoną na kawałki. 
3. Gdy ryż delikatnie zmięknie, dolewamy wino. Gotujemy, w razie potrzeby dolewając płynów, aż ryż będzie gotowy. Doprawiamy pieprzem, mieszamy z gotową ośmiornicą i *małżami. 

Tapas, paella, Barcelona

Barcelona od pierwszego wejrzenia była dla mnie magiczna. Później pojawił się jeszcze „Cień wiatru”, po których miasto stało się dla mnie labiryntem wyjątkowym, wciągającym i zaskakującym. Od lat mam w zwyczaju zabieranie ze sobą książek, które opowiadają o danych miastach. I tak, jak po Paryżu spacerowaliśmy z „Grą w klasy”, tak tutaj czytaliśmy Zafona. W Barcelonie, gubiąc się w wąskich, ocienionych uliczkach napotykałam amulety: rozrzucone karty, pozostawione zabawki, obok wielkiego targu tarot szeptał zza ukrytych drzwi. I tak co chwilę, nie ważne, czy błądzimy po dzielnicy gotyckiej czy zakamarkach Parku Guell. To miasto do mnie mówi. 
Smak Katalonii rozpoczęliśmy od tapas. Mijając Cygankę bez nóg odzianą w różowe falbany, kościół Santa Maria del Pi, odnaleźliśmy skwer cichy i oferujący mnogość przekąsek. Popularne są soczyste, grube małże, chrupiące kalmary, obowiązkowe patatas bravas, smażone grzyby i przepyszną, ziemniaczaną tortillę z ziołami. Do tego pieczywo posmarowane rozgniecionym pomidorem, ot, katalońska prostota codzienności. 
Dobre znaki są tym, co czaruje najbardziej: zamówiłam cavę… która okazała się dokładnie tą samą cavą, którą piliśmy na naszym ślubie. Uliczki prowadziły nas same w miejsca, które tak bardzo wzruszają. 
Cel: zjeść paellę w Hiszpanii. Z pozoru oczywistym jest, że tradycyjną potrawę można spotkać w niemal każdej restauracji. Owszem, mnóstwo miejsc oferuje paellę… problem w tym, że znakomita większość ma w menu mrożone dania, wszędzie takie same, dostarczane przez jedną firmę. Długo, bardzo długo wędrowaliśmy w poszukiwaniu świeżego jedzenia przygotowywanego na miejscu. Zrezygnowani usiedliśmy w małej restauracyjce, która jako jedna z nielicznych nie miała szyldu z paellą. Miejsce tłoczne, duszne i pełne robotników siedzących w samotności przy małych stolikach zapełnionych talerzami. W menu figurowała paella, co za szczęście, jednak nie było określone, jaka. Kelnerka zapytała nas, z czym byśmy chcieli ją dostać i z góry przeprosiła za długi czas oczekiwania, bo kucharz musi pokroić warzywa i przygotować wszystko od podstaw. 
Restauracja okazała się świetnym wyborem, instynkt mnie nie zawiódł. Tak, warto jeść w miejscu, gdzie są sami lokalni goście. Po dłuższym czasie do naszego stolika podszedł kucharz, niosąc gorącą, świeżą paellę warzywną – najpyszniejszą w moim życiu. 
Zajadałam się też dojrzałym serem manchego, o ostrym smaku suchego klimatu i owczego mleka. 
Czy Katalonia jest słodka? Bywa łagodna, jak crema catalana. Waniliowy, delikatny deser, podobny do brulee, ale znacznie lżejszy. Błogi jak sny.
Nie wiedząc gdzie idziemy, z dala od mrówczych turystycznych ścieżek, natrafiliśmy na bar Tarantino. Bliscy nam wiedzą, jak bardzo P. lubi tego reżysera. Kolejny przykład wciągnięcia przez Barcelonę, jej kierowania, doprowadzenia do miejsc osobistych. Bar urządzony całkowicie w stylu filmów, wysoki i chłodny. Zbawienny ze swoją zimną sangrią ( bo jak można by pominąć sangrię w Katalonii? ). Upalne wieczory mają jej smak. 
Barcelonie należy się poddać. Zamknąć mapę, przewodniki, a sama zaprowadzi nas do najlepszych smaków, odkryje to, co oczaruje najbardziej. Wystarczy się wsłuchać w pyszne dźwięki.