Fasolka z tofu – minimalizm

Kompas, bo zawiera wszystkie kierunki świata.

Pryzmat, bo rozszczepia światło w każdy kolor.
Białe kartki, bo mogą stać się czymkolwiek.

Rodzić się, bo można przeżyć całość od nowa.
Być przeźroczystym, bo przechodzą przez Ciebie wszystkie doświadczenia.

Tyle można ze sobą mieć, tyle można robić. Tyle wystarczy.

The ten thousand things return to One ( Shodo Harada Roshi )
________________________________________________________________________________
Rozdzielamy to, czego chcemy od tego, czego potrzebujemy. Czyścimy przestrzeń. Dotykamy czasu bardziej świadomie. Stawiamy rzeczy, które robimy i hodujemy sami ponad to, co możemy dostać szybko. Rozmawiamy o tym, skąd ta maleńka pestka z pomidora wiedziała, że ma rozwinąć liście o tym kształcie. Przynoszę biedronki do skrzynki z ziołami, by rozprawiły się z mszycami.

Zwalniamy tempo – nadal mamy zajęty cały czas, ale jest zapełniony lasem, rzeką, ciszą, podróżowaniem. Nie przecieka nam przez palce, ma konkretny kształt kory, wrzosów, smakuje dymem i dzieciństwem.

Robimy swój własny minimalizm. Powoli i bez przymusu. Wyzbywamy się rzeczy, które nie sprawiają nam przyjemności i wadzą. Stajemy się lżejsi, zrzucamy balast, który hamowałby przed spełnianiem marzeń. Maksymalizujemy doświadczenia. W tej przestrzeni jest miejsce na spontaniczny barok, chwilowy impresjonizm świateł i cieni, ulotny przepych. Zapamiętujemy te nagłe bogactwa znikających obrazów.

Chcemy osiedlać się w uczuciach, nie miejscach.



Fasolka z tofu i bok choy ( dla 2 osób )

– 300 g zielonej fasolki
– 2 duże główki bok chou
– 200 g tofu
– 2 ząbki czosnku
– ok.5 cm imbiru
– sos sojowy
– olej sezamowy
– olej ryżowy / roślinny bez wyraźnego zapachu
– sezam

1. Fasolkę gotujemy al dente. Odcedzamy.
2. Imbir i czosnek ścieramy na tarce. Podsmażamy w woku przez ok.30 sekund na oleju ryżowym. 
3. Bok choy kroimy na równe kawałki. Najpierw na olej wrzucamy białe części, smażymy ok.3 minuty, następnie dodajemy zielone i smażymy minutę. 
4. Do woka wlewamy sos sojowy i wrzucamy pokrojone w kostkę tofu. Smażymy kolejną minutę. 
5. Do woka wrzucamy fasolkę i sezam, dolewamy olej sezamowy, podsmażamy przez chwilę, by wszystkie smaki się połączyły. 

Makaron z tofu i bok choy. Wólka Kosowska – opowieści

Ostatnie miesiące jesteśmy głównie w podróży. Parcujemy jak szaleni, ale też spełniamy swoje marzenia i zachcianki. I jedną z nich, tak bliskich, a tak egzotycznych, były odwiedziny w Wólce Kosowskiej. Okazja nadarzyła się, kiedy wracaliśmy z Warszawy z sesji zdjęciowej. Byłam tak przeraźliwie zmęczona, że na nogi mogło mnie postwić wyłącznie phở (wyczerpanie albo kac-zabójca, ratunkiem zawsze jest ten bulion). A że podwarszawska mekka wietnamskiej zupy była nam po drodze… 

***!!!/jeśli macie ochotę na obłędne phở albo bun bo hue w Krakowie, piszcie – tutaj też mam swój sprawdzony, sekretny adres/!!!***

Niedziela, mżawka, niebo z marsowym czołem na swojej pociągłej po horyzont twarzy. Przemęczenie level: hard. Po takim dniu nie można spodziewać się niczego dobrego i jedynym pragnieniem jest jak najszybsze dotarcie do domu. Jednak hołdując zasadzie, że lepiej jest coś zrobić spontanicznie, niż później żałować, że nie podjęło się wysiłku, zboczyliśmy z głównej trasy na niemal dwie godziny i pojechaliśmy do Wólki Kosowskiej.
Oczywiście, że w niedzielę handel zapada w marazm i nie liczyliśmy na zbyt wiele. Opustoszałe hale, pozamykane drzwi nie zachęcały do eksploracji. Jednak jak zwykle moje zaufanie do mojego głównego, przewrażliwionego zmysłu – węchu nie zawiodło; trafiliśmy na phở idealne.
Najpierw krążyliśmy wokół hal, mijając niedzielną nieobecność i niedostępność. Na uboczu spostrzegłam „garaż” z otwartymi roletami – w środku siedzieli Wietnamczycy, raz po raz niektórzy wychodzili z kankami zupy. W odstępie kilku metrów pachniało czosnkiem i rosołem.
W między czasie znaleźliśmy dwa sklepy, w których byli właściciele. W pierwszym mężczyzna siekał mięso, układał podroby, o których marzyłam od dawna, a także części, których nie potrafię nazwać. Wpuścił nas do zamkniętego przybytku, wyszliśmy z siatkami pełnymi makaronów sojowych i ryżowy, noodli, okry, ziół i przypraw. Zaopatrzyliśmy się również w zapas silken tofu, wyławianego z wiadra stojącego obok lady. Niestety, nie dostaliśmy brązowego tofu z mętniejszej zalewy; najwyraźniej nie jest dla obcych. Na półkach poza tym znaleźć można kacze języki, marynowaną meduzę, stuletnie jaja, różne rodzaje korzeni i grzybów medycyny alternatywnej, kleiste ryżowe „ciasteczka”… oraz masę innych skarbów, o których nie miałam pojęcia.
W kolejnym sklepie przywitał nas zapach duriana oraz maleńki piesek w kojcu, dogrzewany farelką. Tam obłowiliśmy się z kolei w papiery ryżowe, również te z czarnym z sezamem. W baraku obok leciwa Wietnamka przetwarzała mięsa, pęczki kolendry i inne zioła na wywary. W żółtym świetle skąpej żarówki mogliśmy dostrzec tylko tyle – oraz torby kiełków i mięs leżące na podłodze…
Ostatecznie wróciliśmy do garażu. Chociaż to, co znajdowało się po bokach budynku nie zachęcało – wiadra z resztkami jedzenia (?), przybrudzone materiały, na wpół opuszczone rolety, zdecydowaliśmy się wejść. Na obklejonych jedzeniem stołach stały słoiki z posiekanym na plastry czosnkiem, zalanym olejem i pałeczki. Pomimo wywieszonego bogatego menu okazało się, że dziś możemy zamówić jedynie phở. Nawet nie wiecie, jak wzbudziło to moje zaufanie – i miałam rację. Skoro gotują jedną, jedyną potrawę, musi być dopieszczona. Dostaliśmy wielkie miski esencjonalnego wywaru z ryżowym makaronem, mięsem i ziołami. Nie do przejedzenia! Połowę zawieźliśmy do domu.
Niestety wyjątkowo nie robiłam zdjęć. A to dlatego, że klimat nie sprzyjał. W pewnym momencie jeden z mężczyzn całkowicie opuścił rolety, inny usiadł przy drzwiach… Poczuliśmy się nieco nieswojo.
Marzę o tym, żeby pojechać do Wólki z przewodnikiem, który umożliwi mi zjedzenie wszystkich orientalnych i egzotycznych dla mnie przysmaków, które jedzą Wietnamczycy. Pierwsze podejście mnie bardzo zachęciło i rozbudziło apetyt na dogłębne poznanie nowych smaków.



Sōmen z tofu i bok choy (3 porcje)

– 2 główki bok choy ( średniej wielkości )
– 400 g tofu
– makaron sōmen – ile tylko preferujecie
– 1 cebula bananowa
– 3 ząbki czosnku + 1 ząbek do marynaty
– 4 cm kawałek imbiru
– 2 gwiazdki anyżu
– 4 goździki
– sambal / pasta chilli
– sos sojowy
– olej ryżowy
– *olej sezamowy


– cynamon mielony
– pieprz czarny
– cukier trzcinowy (~ łyżeczka )
– 200 ml soku ze świeżego ananasa

1. Tofu kroimy w dużą kostkę. Marynujemy w sosie sojowym, chilli i wyciśniętym przez prasę czosnku. Odstawiamy na min.3 godziny. 
2. Cebulę kroimy w cieniusieńkie piórka, czosnek siekamy w płatki, a imbir w drobną zapałkę. 
3. W woku rozgrzewamy olej, wrzucamy cebulę, czosnek, imbir, chilli, anyż i goździki. Potrząsamy wokiem. Nie wolno dopuścić do przypalenia czosnku!
4. Gdy cebula się zeszkli, dorzucamy pokrojoną w 3-centymetrowe kawałki kapustę. Smażymy przez chwilę na dużym ogniu. Dolewamy stopniowo sok z ananasa i dosypujemy cukier. Pozwalamy jej się skarmelizować. 
5. Makaron gotujemy ok. 5 min w osolonej wodzie. Odsączamy. 
6. W czasie, gdy gotuje się makaron, do warzyw dodajemy tofu, doprawiamy wszystko cynamonem i pieprzem oraz sosem sojowym, dla odpowiedniego balansu słonego smaku. Smażymy. 
7. Do warzyw dodajemy odsączony makaron, mieszamy dokładnie – *łatwiej i smaczniej jest z dodatkiem oleju sezamowego – smażymy jeszcze przez minutę.