Blog

Szarlotka z bezą – najlepsza


„Oto zimą, jabłonie,
oto gil w pąsie tonie.
Gil ma jak pestka serduszko.
Gil – zimowe jabłuszko.” ( J.Harasymowicz, Sad, styczeń )
Szczęście jest tak proste jak rym. Nic nie trzeba więcej, może trochę wtórnej niewinności, nieskomplikowanej melodyki, zabawnej przyśpiewki, która na całe tygodnie potrafi utkwić w głowie.
Zimą najłatwiej jest znaleźć radość. To przez śnieg, przez białe przestrzenie, iskrzy najwyraźniej. Jasna cisza otula wszystko, jest swetrem błogostanu naciągniętym po same uszy. 
Szarlotka to właśnie takie ciasto-sweter, z którym każdy czuje się przytulnie. Koniecznie upieczcie ją na święta. Poniżej przepis na najlepszą szarlotkę wg mojej Mamy, naszą ulubioną! Tym razem w zimowym wydaniu, z bezą i o aromacie pomarańczy.
Szarlotka: 
Ciasto:
– 0,5 kg mąki pszennej
– 200 g masła
– 1/2 szklanki oleju
– 3 żółtka + 1 całe jajko
– 2-3 łyżki cukru
– łyżeczka proszku do pieczenia
Jabłka:
– ok. 2.5kg jabłek
– cynamon
– *cukier
– skórka otarta z pomarańczy
– galaretka pomarańczowa
– 4 łyżki masła
Beza:
– 5 białek
– ok. 300 g drobnego cukru
1. Mąkę, cukier, proszek do pieczenia rozcieramy z masłem. Dodajemy żółtka, jedno jajko i olej, szybko zagniatamy gładkie ciasto. Dzielimy na dwie części w proporcji 3/4. Zawijamy w folię i odstawiamy do lodówki na godzinę. 
2. Obrane i pokrojone jabłka prażymy z dodatkiem masła. Doprawiamy cynamonem, skórką pomarańczową i w razie potrzeby *cukrem. Dodajemy galaretkę, mieszamy dokładnie. Studzimy!
3. Białka w temperaturze pokojowej ubijamy na sztywną, lśniącą pianę, stopniowo i powoli dodając cukier, aż do całkowitego rozpuszczenia kryształków.
4. Nasmarowaną masłem blachę wykładamy ciastem. Spód podpiekamy przez 15 minut w 180 stopniach. Na nim układamy jabłka i pianę z białek, a na wierzchu pozostałe ciasto – starte na tarce. 
5. Szarlotkę pieczemy kolejne 40 min w 180 stopniach. 
Szarlotkę warto wystudzić przed krojeniem, o ile dacie radę się powstrzymać. Pewnie nie – ale później na prawdę trzymajcie ją w chłodzie, by jabłka stężały.

Wietnam pod Warszawą – Wólka Kosowska

Phở. 
Bánh mì.
Takie piękne sny.
Wstajesz raniutko, kiedy jest zupełnie ciemno. Burczy Ci w brzuchu, co słychać wyjątkowo głośno w cichym, śpiącym jeszcze mieście. Pakujesz się półprzytomnie do samochodu i ruszasz. Za parę godzin siądziesz nad wyśnioną miską parujących pyszności w małym Wietnamie, zagubionym pośród hal w Wólce Kosowskiej. 
Zimno. Odnajdujemy lokal w jednej z hal, przysiadamy się do stołu. Herbata na początek robi dobrze. Zwłaszcza w tej cudownej, prześwitującej ceramice. Pora jest co najmniej śniadaniowa, więc zaczynamy od bagietki – bánh mì – na bogato: z wieprzowiną, z jajkiem, z piklami nakładanymi rękoma z woreczka.
A później… później to już jest kalejdoskop smaków. Zamawiamy wielkie porcje makaronu lub ryżu, pełne ziół, z bogatymi wywarami i sosami (mhm, rybny, to na pewno!), z wołowiną, kaczką, bambusem. W między czasie przychodzi malutka pani i misternie przygotowuje kawę, cudownie intensywną. Jemy desery, chè w neonowych kolorach, z durianem, pijemy koktajle z guanabana.
Zakupy. Przepadam jak zawsze. Kolendra, pachnotka, mięta, tajska bazylia, musztardowiec. W moim koszyku już pachnie zabójczo. Dokładam wielkie kawałki kory cynamonu, czarny kardamon i anyż. Czas podkręcić imprezę – butlą srirachy oczywiście! Biorę parę kawałków cudownie jedwabistego świeżego tofu. Na później karmel kokosowy, miniaturowe białe bakłażany w zalewie i pastę krewetkową. Przy kasie chwytam jeszcze za okrę, Wietnamka tłumaczy mi, że jest świetna na stawy. 
Jesteśmy najedzeni tak bardzo, że podroby bierzemy na wynos, ale i tak jemy je w samochodzie, póki są ciepłe. Zaskakuje nas tekstura, nie do końca wiemy, który narząd spożywamy w danej chwili. Coś chrupie i chrzęści, jest pysznie. 
————————————————————————————————————————–
Długo czekałam na wyjazd do Wólki z Pyzą. W końcu, dzięki M. wybraliśmy się na wielkie ucztowanie. Byłam podekscytowana od momentu, kiedy wpadliśmy po drodze z Warszawy do Krakowa na pho. Wiedziałam, że do odkrycia jest znacznie więcej.
I jeśli chcecie spróbować najlepszego, co oferuje ten nie do końca najładniejszy przybytek, dzwońcie do Pyzy 🙂 Odbędziecie smakowitą przygodę!
parowana bułeczka z wieprzowiną – bánh bao

makaron ryżowy z wołowiną i świeżymi ziołami – bún bò nam bộ
grillowana kaczka – ngán nướng

zupa z kaczką i bambusem – bún ngan
 wietnamska kawa – cà phê đá
smażone podroby: jelita, jajowody, krtań, żołądek – lòng xao

Miseczka szczęścia – Buddha Bowl z sosem garam masala

Sięgam głębiej, pod namoknięte warstwy opadłych liści, pod pierwszy śnieg. Podskórnie w ziemi pulsują kolory, cały kalejdoskop. Życiodajne korzenie, medytacyjny kontakt z wnętrzem.

Buddha Bowl to jedna z najbardziej barwnych potraw, jakie znam. Skupiam się na każdym składniku oddzielnie, mogę poczuć ich esencję. Na przełomie jesieni i zimy potrzebuję takich odżywczych dań. Sięgam po korzenie i bulwy: marchew i selera, ziemniaki truflowe. To też dobry czas na brukselkę i awokado. Sezamowy sos z garam masala nieprawdopodobnie podkręca danie: nadaje mu dodatkowego, wyrazistego aromatu i rozgrzewa. A ciepło to szczęście. Miseczka szczęścia!

Buddha Bowl z sosem garam masala ( porcja dla 1 osoby – pomnóżcie przez ilość osób <3 )
Buddha Bowl:
– 3/4 filiżanki suchej komosy
– 3 małe fioletowe ziemniaki
– pół czerwonej papryki
– pół średniej cukinii
– 3 małe marchewki 
– 10 brukselek
– pół awokado
– 1/4 selera

– olej roślinny
– *2 ząbki czosnku
– sól
Sos garam masala:
– 4-5 łyżek tahini
– sok z 1/2 cytryny
– garam masala
– woda
– sól
Budda Bowl:
1. Marchewki, cukinię, paprykę kroimy w równe paski, obranego selera w 2 cm talarki, ziemniaki na ćwiartki, brukselki na połówki. 
2. Olej ucieramy z solą i ewentualnie czosnkiem. Polewamy nim równomiernie warzywa.
3. Na blasze układamy najpierw ziemniaki i marchewkę. Wstawiamy do piekarnika nagrzanego do 200 stopni. Po 15 minutach wkładamy selera, po kolejnych 10 minutach paprykę, za 10 minut brukselkę i cukinię. Pieczemy przez kolejne 15-20 minut. 
4. Opłukaną komosę gotujemy w osolonym wrzątku. 
5. W miseczce układamy komosę, gorące warzywa i obrane, pokrojone awokado. 

Sos garam masala:
1. Wszystkie składniki dokładnie ze sobą mieszamy, dolewając stopniowo wody, do uzyskania lekko lejącej konsystencji. 
2. Sosem polewamy gotowe danie.

Kalafior po indyjsku – aloo gobi

Jest mi zimno. Tak przenikliwie, jakby to był pisk, przed którym muszę zatykać uszy, żeby to do mnie nie docierało. Buduję fortecę z ciemnych płaszczy, przeciskam się przez szare ulice, wtapiam w mury, może kolejna nawałnica chłodu mnie nie zauważy.
To tylko parę dni w mieście. Porzucam je chętnie jak kupkę wilgotnych gałęzi po sprzątaniu w ogrodzie. Za pierwszym wzgórzem zaczynam oddychać. Za pierwszym wzgórzem otwieram siebie. Ale dzisiaj jeszcze jestem tutaj. Rozpalam ogniska, ucieram zioła jak szaman. Rzucam przyprawy w żar, wałkuję ciasto na opiekuńcze plastry. Jesteśmy zaplątani w falujące baldachimy, bez konwenansów i sztućców wykutych z zasad. Czujemy wszystko pod palcami i językami.
Tak, leczę jedzeniem. Poczucie zimna otulam chochołami przypraw, tęsknotę za dalekimi ziemiami łagodzę ekscytującym nowym smakiem. Zarzewiem jest zaklęcie „aloo gobi”.

Ta indyjska wegańska potrawa czyni cuda. Jest odżywcza, rozgrzewa nawet po najgorszym przemarznięciu. No i je się ją rękoma – angażując wszystkie zmysły i nie podlegając żadnym wyuczonym gestom, które odbierają intuicyjną przyjemność.

Aloo gobi ( 3-4 porcje)
– 1 kalafior
– 4-5 sporych ziemniaków
– 2 małe cebule
– 1-2 strąki chilli
– 1puszka siekanych pomidorów
– łagodny olej roślinny
– pęczek kolendry
– kumin
– mielona kurkuma
– kardamon
– gałka muszkatołowa
– cynamon
– goździki
– czarnuszka
– pieprz 
– sól


Chapati
(8-10 sztuk)

– 1.5 szklanki mąki pszennej typ 500
– woda
– sól

Aloo gobi:
1. Suche przyprawy tłuczemy w moździerzu ( *albo wkładamy do woreczka i miażdżymy wałkiem / używamy gotowej mieszkanki garam masala ). Prażymy w garnku o podwójnym dnie lub woku, aż poczujemy cudowny aromat. Dodajemy 2 spore łyżki oleju.
2. Ziemniaki i cebulę obieramy i kroimy w średniej wielkości kostkę, chilli kroimy w cienkie plasterki. Dorzucamy na rozgrzane masło, podsmażamy przez ok. 4-5 minut, delikatnie mieszając.
3. Do ziemniaków wlewamy pomidory. Dusimy 5 minut. Solimy.
4. Do garnka / woka wrzucamy podzielony na różyczki kalafior. Przykrywamy pokrywką i dusimy przez kolejne 10-15 minut, aż ziemniaki będą miękkie, ale nie będą się rozpadały.
5. Przed podaniem do aloo gobi dorzucamy drobno posiekaną kolendrę.

Chapati:
1. Ze wszystkich składników zagniatamy elastyczne ciasto – dodajemy stopniowo letniej tyle wody, ile wchłonie mąką. Ciasto powinno odchodzić od dłoni.
2. Ciasto odstawiamy na 15-30 minut, dzielimy na równe części i formujemy kulki.
3. Porcje ciasta rozciągamy na cienkie placki.
4. Placki smażymy z dwóch stron na rozgrzanej, suchej patelni, aż bardzo delikatnie się zrumienią. Powinny pozostać miękkie.
5. Gorące placki przykrywamy pod ściereczką, by nie wyschły. Podajemy od razu po przygotowaniu.

Zupa pomidorowa – najlepsza!

To już jest koniec.
Nawet tym najbardziej ociągającym się, wylegującym na parapetach skończył się czas. Zostało ostateczne pożegnanie, smętne wypatrywanie planet gorejących, które pojawią się za długie miesiące.
W skrzyni zostało nam jeszcze trochę pomidorów, już o pomarszczonej skórce, ale nadal skoncentrowanych na swojej słodyczy. Teraz albo nigdy – podjęłam się ugotowania zupy pomidorowej. Najlepszej, jaka tylko mogła powstać.
Stoimy na przeciwległych biegunach smaków; ja nienawidzę organicznie pomidorowej, P. uwielbia. To moje prywatne nemesis. W ogóle uchrońcie mnie od wszelkich takich zup, ogórkowych, kopytek i leniwych, potrawek, panierek i zasmażek. Ale czego nie robi się z miłości. Nawet pomidorówkę!
I hej, ta była pyszna! ( trochę sekretów w postaci pomidorów + czekolady + lubczyku i powstaje coś, co może stać się kultowe )

Zupa pomidorowa z bryndzą
– ok. 20 pomidorów lima ( lub litrowy słój przygotowanych w lecie )
– 3 szalotki
– 3 ząbki czosnku
– 2 marchewki
– 1 pietruszka
– 1/4 korzenia selera
– 0,5 l bulionu warzywnego
– 200 ml śmietany 
– 3 łyżki masła
– lubczyk
– 5 liści laurowych
– 5-6 ziaren ziela angielskiego
– 3 kostki gorzkiej czekolady
– sól
– pieprz
– 120 g bryndzy
1. Szalotki i czosnek siekamy drobno. Podsmażamy na małym ogniu, w garnku o podwójnym dnie, aż się zeszklą. Dodajemy pokrojoną w cienkie plastry marchew, pietruszkę i selera. Smażymy przez 3-4 minuty. 
2. Do garnka wrzucamy obrane ze skóry i pokrojone pomidory oraz liście laurowe, ziele angielskie i lubczyk. Smażymy ok. 10 minut. 
3. Do garnka wlewamy bulion i gotujemy na małym ogniu, aż warzywa będą miękkie, a pomidory się rozpadną. 
4. Gdy zupa będzie niemal gotowa, dolewamy śmietankę oraz czekoladę i podgrzewamy. Doprawiamy solą i pieprzem. 
5. Gotową gorącą zupę przelewamy do miseczek i dodajemy na wierzch pokruszoną bryndzę. 

Harira – rozgrzewająca zupa z soczewicy i ciecierzycy

Układam sobie Ciebie z upierzenia brwi, rozpiętości ramion i kurtki. Rozkładam dłonie na części pierwsze, pierwiastki, na nierozerwalny schemat sieci linii tramwajowych. Wszystkie łuki mijanych ust układają się do ostrzału pytań. Nie znam odpowiedzi. 
Próbuję wywróżyć coś z rzędów mijanych akacji, ale o tej porze roku brakuje im liści, brakuje mi słów. 

Czasami przejechanie tych kilku kilometrów w mieście mnie przerasta. Nieustający szum szyn, oddechów i rękawów. Szare ulice z nagłym pulsowaniem cytrynowych plam opadłych liści klonu. Setki nieznajomych twarzy, z których po kawałeczku mimowolnie wyłuskuję jedyny portret, jaki chcę teraz widzieć. Nie nadążam z wgłębieniem się w obrazy, a nie chcę przeoczyć żadnego doświadczenia.
Wracając z tej eksplozji bodźców jak z wojny, pragnę zanurzyć się w domu w gęstniejący spokój.
Uporządkować go, mieszając liczne wonie i tekstury w jeden krzepiący posiłek. Karmić się nim, zapadając w gorącą magię smaku. Tego, który mnie zatrzyma na dłużej, żebym nie odleciała już tej jesieni na żadne Południe.

Harira – rozgrzewająca zupa z soczewicy i ciecierzycy
– 300 g czerwonej soczewicy ( suchej )
– 250 g puszka ciecierzycy 
– ok. 800 g pomidorów
– 300 ml wywaru warzywnego
– 2-3 duże ząbki czosnku
– 1 duża cebula cukrowa
– 2 strąki chilli
– oliwa z oliwek
– pęczek natki pietruszki

– 1/4 łyżeczki kminu rzymskiego
– grubo mielone ziarna kolendry
– 6-7 ziaren ziela angielskiego
– mielony cynamon 
– 4 liście laurowe
– suszona mięta
– ras el hanout
– kurkuma
– harissa 
– pieprz
– sól
1. Cebulę, chilli bez pestek i czosnek siekamy drobno. Szklimy na oliwie w dużym garnku z nieprzywierającym dnem. 
2. Do garnka wrzucamy wszystkie przyprawy oprócz soli, pieprzu i harissy. Prażymy je przez ok. minutę, by się nie spaliły. Wrzucamy suchą soczewicę, podsmażamy 30 sekund i zalewamy wywarem. Mieszamy dokładnie. 
3. Soczewicę gotujemy 5 minut i wrzucamy siekane pomidory z puszki wraz z sokiem. Gotujemy, aż ziarna będę miękkie, ale nadal będą utrzymywać swój kształt. Dorzucamy odsączoną ciecierzycę, podgrzewamy. 
4. Przed podaniem doprawiamy solą i pieprzem oraz harissą. Dorzucamy drobno posiekaną natkę pietruszki. 

Rogaliki z kremem migdałowym – croissants aux amandes

To będzie tak: kawa na ławę. Każdy dzień musi mieć swój początek. Miewa różne nazwy, w zależności od miejsca. Café au lait, cappuccino, cortado, um galão… Jakkolwiek układam usta, zawsze chodzi tylko o to, by oprzeć je o brzeg kubka pełnego kawy.
Czy to prawda, że spóźniam się, bo piłam swoją poranną kawę? Prawda. Tak jest lepiej dla wszystkich i nigdy nie czuję się z tego powodu winna. Bo czy można czuć się źle z powodu wierności swoim rytuałom?
Zazwyczaj nie jem nic do porannej kawy. Ale zawsze piję kawę, kiedy mam przed sobą słodkie wypieki. Nie ma nic bardziej rozpustnego od nasączonych rumem croissantów, tych delikatnych listeczków ciasta, kiedy doda się do nich jeszcze więcej masła. Nadziane kremem migdałowym, ponownie zapieczone, by nadać im kruchość, są francuskim daniem rytualnym: to jest smak miłości.
Croissants aux amandes ( 6 sztuk )

– 6 kilkudniowych croissantów 
– cukier puder
– ok. 80 g płatków migdałowych

Syrop:

– 100 ml wody
– 100 ml rumu
– 6 łyżek cukru
Krem: 
– 150 g mielonych migdałów
– 50 ml rumu
– 3 żółtka
– 100 g masła
– ok. 3 łyżki cukru
1. Zagotowujemy wodę z cukrem. Gdy ostygnie, dodajemy rum. 
2. Żółtka ucieramy z cukrem na puszystą masę. Dodajemy miękkie masło i ponownie ucieramy, do uzyskania gładkiej masy. 
3. Do masy jajecznej dolewamy rum i dodajemy tarte migdały. Mieszamy dokładnie. 
4. Podsuszone croissanty kroimy wzdłuż. Zanurzamy je w syropie i układamy na blasze pokrytej papierem do pieczenia.
5. Nadziewamy croissanty 3/4 kremu, 1/4 rozsmarowujemy na wierzchu i posypujemy płatkami migdałowymi. 
6. Croissanty pieczemy przez ok.30 minut w 180 stopniach.
7. Wystudzone rogaliki posypujemy cukrem pudrem. 

Mule w tajskim stylu

W październikowe chłody nadchodzi czas, żeby usiąść nad parującą miską świeżych muli. Gotowane w mleku kokosowym przypominają o tym, aby marzyć. Śnić na jawie o egzotycznych krainach, czekających na to, by je dla siebie odkryć. Zaczarujcie swoje danie kafirem i tamaryndowcem. Przenieście się do Tajlandii. 
Mule w mleku kokosowym w tajskim stylu

– 1kg świeżych muli
– 400 ml mleka kokosowego House of Asia
– 2 papryczki chilli
– 3 ząbki czosnku
– liście kafiru
– 2 łodygi trawy cytrynowej
– ok. 5 cm kawałek galangalu 
– łyżeczka pasty tamaryndowej
– 2 łyżki ghee / oleju kokosowego
– pęczek kolendry
– limonka
1. Posiekane chilli, zgnieciony czosnek i łodygi trawy cytrynowej, pokrojony w plastry galangal (ew.imbir) podsmażamy na ghee w bardzo dużym garnku. Zalewamy mlekiem kokosowym, dodajemy pastę tamaryndową  i liście kafiru. doprowadzamy do wrzenia.
2. Mule myjemy, oczyszczamy i odrzucamy otwarte i połamane.
3. Mule wrzucamy do garnka, przykrywamy. Gotujemy ok. 5 minut, potrząsając. Mule są gotowe, gdy się otworzą.
4. Przed podaniem obficie posypujemy posiekaną kolendrą.

Wytrawna tarta gruszkowa z bryndzą

Jestem w niedosycie. Nieustannym głodzie i potrzebie rozpalania własnych ognisk przy ścieżkach, których jeszcze nie dotknęłam. Najciekawiej jest tam, gdzie mnie nie było. Nic nie wydaje się tak satysfakcjonujące, jak nowe miejsca. Od wielu miesięcy udaje mi się niemal całkowicie uniknąć nieprzerwanego bycia w domu dłużej niż tydzień. Jeśli na horyzoncie nie maluje się podróż, zaczynam się dusić.

Trzy kontynenty są dopiero przekąską rozbudzającą apetyt. Dopiero zaczynam ucztę.

Gdzieś na początku dorosłości popadłam w błędne przekonanie wynikające z kręgu kulturowego, że należy wić nieprzenośne gniazdo i raczej nie wyglądać poza nie. Tworzyć swój mikroświat (przy całym bogactwie Ziemi, sic!), budować stałą fortecę. Całe szczęście, okazało się, że ten świat radzi sobie świetnie beze mnie. A ja, wybiegając w nieznane przestrzenie, wyzbywam się wiecznie towarzyszącej mi melancholii.

W tej wszechogarniającej i niekończącej się ciekawości, uwielbiam wracać w miejsca szczęśliwe. Jestem oplątana panoramą Tatr, nicią, która mnie do siebie przyciąga. Znajome skały za każdym razem wyglądają inaczej, zmienia się nurt rzeki, a ja za każdym razem odnajduję w nich oparcie i niezmąconą euforię. 
————————————————————————————————————————–
A kiedy już wracam z gór do domu, to żeby poczuć się lepiej, przywożę owczą bryndzę. I Demanovkę. Wtedy to już w ogóle jest wspaniale. 
Wytrawna tarta gruszkowa z bryndzą
Ciasto:
– 220 g mąki pszennej
– 30 g mąki ziemniaczanej
– 150 g masła
– 1 jajko
– sól
Nadzienie:

– 125 g owczej bryndzy
– 2 jajka
– kilka małych gruszek
– świeży rozmaryn lub tymianek
– pieprz
1. Mąki siekamy z masłem, dodajemy jajko i sól. Zagniatamy kulę, zawijamy w folię i wstawiamy do lodówki na godzinę.
2. Ciasto rozwałkowujemy, podsypując mąką i wykładamy nim foremę lub mniejsze foremki. Nakłuwamy.
3. Ciasto podpiekamy przez 15 minut w 200 stopniach. 
4. Białka ubijamy na sztywno, żółtka ucieramy na puch. 
5. W misce rozcieramy bryndzę z ziołami i pieprzem. Delikatnie dodajemy jajka i mieszamy do uzyskania gładkiej masy.  
6. Nadzienie nakładamy na podpieczone ciasto, układamy w nim połówki wydrążonych gruszek. 
7. Tarty pieczemy przez ok. 30 minut w 180 stopniach. 

Tort czekoladowy z malinami i lawendą

W rogu pokoju stoją pierzaste chmury astrów, fantasmagoryczny staw Ledy, ostatnie kwitnienie letniej jutrzenki. Moja lawenda w donicach nic sobie nie robi z nadchodzących chłodów. Wtulona pomiędzy miękkie liście starca srebrzystego czeka na zbiór. Dziś jeszcze przyciąga swoją słodyczą trzmiele, za moment będzie przyciągać swoim zapachem lata do mojej kuchni. 

Jest wiele magii w powolnym topieniu czekolady i serca. W dodawaniu wonnych kwiatów, w dzieleniu się delikatnymi owocami malin. Wystarczy jeden kawałek ciasta z tymi upojnymi składnikami, żeby znaleźć się w środku beztroskiego lata. Czary. 





Ciasto:

– 150 g mlecznej czekolady
– 80 g masła
– 2 jajka
– szklanka mąki pszennej
– 75 g białego cukru
– 75 g cukru muscovado
– łyżeczka proszku do pieczenia
– 1-2 łyżeczki suszonych kwiatów lawendy

Krem:


 – 200 ml śmietanki kremówki
– 100 g czekolady mlecznej
– 50 g białej czekolady
– maliny

Ganache:

– 150 g gorzkiej czekolady
– łyżka masła
– ok. 3 łyżki śmietanki kremówki

Przybranie:

– maliny
– świeża lawenda


Ciasto:

1. Białka ubijamy na sztywną pianę, żółtka ucieramy z cukrem i miękkim masłem na puszysty krem.
2. Posiekaną czekoladę rozpuszczamy w kąpieli wodenj, studzimy.
3. Mąkę, proszek i lawendę mieszkamy ze sobą. Stopniowo dodajemy do suchych składników czekoladę i jajka. Mieszamy bardzo, bardzo delikatnie napowietrzając ciasto.
4. Ciasto przelewamy do tortownicy wysmarowanej masłem i oprószonej mąką. Pieczemy w 180 stopniach przez ok. 40 minut – sprawdzamy patyczkiem, czy ciasto jest już gotowe. Dokładny czas pieczenia jest zależny od piekarnika.
5. Ciasto studzimy, kroimy na dwa blaty.

Krem:

1. Mocno schłodzoną śmietankę ubijamy na sztywno.
2. Posiekane nożem #MyVictorinox czekolady rozpuszczamy w kąpieli wodnej, studzimy.
3. Do czekolady delikatnie dodajemy bitą śmietanę. Mieszkamy i odstawiamy do lodówki na minimum godzinę.

Ganache:

1. Posiekaną czekoladę rozpuszczamy z kąpieli wodnej wraz z masłem.
2. Do ciepłej czekolady dodajemy kremówkę, podgrzewamy jeszcze przez minutę, nieustannie mieszając, aż składniki się połączą w gładką, lśniącą masę. Studzimy.

Łączenie tortu:

1. W zamkniętej tortownicy układamy blat ciasta. Nakładamy na niego krem i maliny. Przyciskamy drugim blatem. Odstawiamy do lodówki na godzinę.
2. Otwieramy tortownicę, polewamy tort ganache. Wygładzamy brzegi, zdejmujemy nadmiar czekolady. Na wierzchu układamy maliny i lawendę. Odstawiamy do lodówki do stężenia ganache.