Blog

Cœurs bourguignon

Zwiedzanie zabytków oraz miejsc z pocztówek nudzi mnie nieprzemożnie. Gdybym ponownie wjechała ze stadem turystów na szczyt Wieży Eiffela, czy mogłabym się wtopić w gwar Dzielnicy Łacińskiej? Czy gdybyśmy zawężała swoje spacery do Pól Elizejskich, spędzilibyśmy magiczne i kuszące noce na wątpliwej reputacji bocznych uliczkach Montmartre? Nie moglibyśmy wówczas obserwować miłości pięknych, wielkich i brokatowych transwestytów i wątłych Paragwajczyków; nie usłyszelibyśmy rozmów śniadych, pewnych siebie prostytutek z tymi wymizerowanymi, w skromnych sukienkach z odprasowanymi kołnierzykami (cieszącymi się największą popularnością, nawiasem mówiąc, wśród przechodzących mężczyzn). Zrozumiałe są dla mnie fascynacje Toulouse-Lautrec’a… Nie odczytywałabym listów zza wycieraczek samochodów, romantycznych i tragicznych zarazem- zamiast tego fotografowałabym zawzięcie Luwr, Łuk Triumfalny lub inne Sacré-Cœur, bezduszne pomniki, których obrazy zwielokrotniane są bez umiaru.

Uwielbiam się gubić i właściwie zabawne jest, kiedy ktoś wspomina o tym, że się „odnalazł”. Że przeszedł wzdłuż i wszerz barcelońskie Ramblas oraz temu podobną ulicę Krupówki. Że „zna” miasto – nic podobnego, jeśli nie poczuł gęstych zapachów, nie poczuł każdą opuszką.
Kocham kompletnie tracić orientację, kiedy wchodzę do ukrytych ogrodów, labiryntów dzielnic z własnym, prywatnym życiem.

Fascynuje mnie dzielnica Košíře w Pradze ze swoimi secesyjnymi, mrocznymi willami podobnymi do salwatorskich domów pełnych tajemnic. W okolicach Marjanki jest restauracja Savoy – jestem ciekawa, z kim dzielę fascynację Escoffierem. Zauroczyła mnie islamska medresa w Barcelonie, gdzie dzieci biegały z bosymi stopami po patio. Obserwowałam wesele w syryjskiej Palmyrze z segregacją płci i trafiłam na wschodni korowód pogrzebowy w słowackiej Ruskiej Woli. W Cannes najbardziej interesujący jest poranny targ z rybami i warzywami, w Kairze uliczki, w których kobiety noszą hubz na głowie albo przewijają niemowlęta na rozgrzanych maskach samochodów.
Wolę zjeść obiad w pracowniczej stołówce w porcie w Setúbalu, aniżeli w pobliżu Bairro Alto w Lisbonie.

Pozwalam nowym miastom, aby mnie pochłonęły. Pokazały to, co chcą – unikam miejsc zatłoczonych, w których byliśmy już wszyscy. Szukam duszy, ciemnego tchnienia, wydzieram z gardła tajemnice, chętnie słucham uwodzących obietnic. Zostań… Nie zostanę. Nie wiem, gdzie jestem, dzięki czemu jestem bardziej intensywnie, sensualnie.

Nie róbcie sobie zdjęcia (tylko) z pomnikiem, katedrą, ławką. Zapiszcie fotografią emocje jednego momentu, miłość, wyczekajcie sobie zapierające dech w piersiach światło.

Chwyćcie za serce.

Cœurs bourguignon (dla 3 osób)

– 500 g serduszek indyczych
– 600 ml burgunda 
– 300+ ml ciemnego bulionu wołowego 
– 150 g surowego boczku
– 2 średnie, młode marchewki
– 3 małe szalotki
– 3 ziemniaki typu A
– 2 ząbki czosnku
– 2-3 łodygi selera naciowego
– 1 mały korzeń pietruszki
– 3-4 suszone prawdziwki
– 70 g masła
– 1 łyżka miodu gryczanego
– pęczek tymianku (związany bawełnianą nicią)
– 6 liści laurowych
– 10 ziaren ziela angielskiego
– 4 goździki
– gałka muszkatołowa
– sól
– pieprz młotkowany


1. Warzywa obieramy, korzenie i selera kroimy w plasterki, ziemniaki i szalotkę w drobną kostkę.
2. W garnku z podwójnym dnem rozpuszczamy masło, podgrzewamy przyprawy, tymianek oraz             wyciśnięty czosnek przez ok. 2 minuty.
3. Do garnka wrzucamy drobno posiekane warzywa i pokrojony w kostkę boczek, smażymy często         mieszając przez ok. 3 minuty. Dodajemy grzyby.
4. Dolewamy bulion oraz 200 ml burgunda. Dusimy pod przykryciem przez 7 minut.
5. Do warzyw dodajemy miód oraz stopniowo dolewamy pozostałe wino, redukujemy, aż powstanie       gęsty sos, a warzywa będą al dente. (W razie potrzeby należy podlewać całość bulionem)
6. Serduszka oczyszczamy, kroimy na połówki. Obsmażamy szybko z każdej strony na łyżce masła.       Dodajemy do warzyw i dusimy pod przykryciem kolejne 7 minut.
7. Na koniec doprawiamy solą i pieprzem.

—-…..—-

Wersja wegańska:


– 600 g quorn’u w kostce (zamiast serduszek i boczku)
– 300 ml wywaru warzywnego (zamiast bulionu wołowego)
– oliwa z oliwek (zamiast masła)
– 1 łyżka golden syrup (zamiast miodu)


Sposób wykonania jak powyżej, jedynie ze zmianą w/w składników.

Różany crème brûlée

Rosarium.

Odwieczna fascynacja kwiatami – i obdarowywania ich pięknem ukochanych. Od orientalnego wschodu po chłodną północ.
Skomplikowane dusze florystyczne, boskie geometrie płatków, oszołomienie kwitnienia!
Zanurzałam dłonie w koszach pełnych jasnych, suszonych pąków róż na suku w Damaszku; przechadzałam się pomiędzy ciemnymi, aksamitnymi jak klęczniki katedr alejami różanymi w austriackim Baden. Rozpływałam się w miodowym absolucie skromnych przekornie i białych, drobnych płatków róż w prowansalskim Grasse. Istnieją tysiące twarzy róż, ich aromatów, od kadzidlanych, ciężkich, po subtelnie słodkie i rześkie.

Dzisiaj w moim domu stoją dwa różane bukiety – pełnych czerwonych kwiatów, rozkładających ochoczo swoje płatki jak czerwończyki płomieńce ku słońcu oraz ten z niewielkimi główkami, zaróżowionymi ledwie jak młode dziewczęta w swoje pierwsze święto miłości.

Obdarowujcie się, buszując dłońmi w nieskończoności różnorodności różanych płatków.
Hodujcie prywatne ogrody, bujne i wonne.
Kochajcie.

Różany
crème brûlée z wanilią 

(4 porcje)

– 200
ml śmietanki 36%

– 200
g mascarpone

– 4
żółtka

– 2/3
szklanki cukru trzcinowego

– ziarna
z 2 lasek wanilii

– 2-3
łyżki wody różanej

– drobny
biały cukier do posypania

1. Śmietankę
podgrzewamy delikatnie razem z mascarpone, mieszając, aż się
połączą. 
Dodajemy ziarna wanilii i wodę różaną. 
2. Żółtka
ucieramy z cukrem, starając się ich nie napowietrzyć. 

3. Masę
śmietankową lekko studzimy, łączymy z żółtkami. 

4. Krem
przelewamy przez sitko do żaroodpornych ramekinów, wstawiamy do
naczynia wypełnionego do połowy ciepłą wodą. 

5. Pieczemy w kąpieli
wodnej przez 40 minut w 140 stopniach. 

6. Wystudzony crème brûlée
odstawiamy do lodówki na min. 4 godziny. 

7. Przed podaniem posypujemy
cukrem i karmelizujemy za pomocą palnika.





Ten oraz inne przepisy na walentynkowe afrodyzjaki znajdziecie w magazynie Małopolski Apetyt.


Ciasto bananowo-kawowe

Bywają wieczory mrukliwe, z niebem upstrzonym wilgotnym szronem. Spod rozmokłego śniegu, w wątłym świetle latarni wystają rachityczne, płożące odnóża irg i berberysów. Nie chce się nawet z nikim zamieniać słów (bo i na co można by je pozamieniać, skoro same nic nie zmienią?). I cisza staje się nieznośna.

Nadaję wieczorowi nowy rytm hałasując foremkami, blaszkami, tortownicami, stalowymi przesiewaczami… Odszukuję palcami nierówności keksówki, perforacje w sicie. Fascynuje mnie, jak rozkłada się światło na tłoczonych blaszkach, zarysowanych od używania blachach do pieczenia, pofalowanych formach do babek.
Ucieram, odmierzam, mieszam, miksuję. Z kłębów mąki, brązowych kryształków cukru, piegowatych bananów powstaje masa o zniewalającym zapachu bezpieczeństwa. Odbywa się gonitwa po blacie za okrągłymi orzechami. Z tyłu szafki odnajduje się idealny na ten nastrój kubek. Jest lepiej.

Ciasto bananowo-kawowe
( keksówka – ok. 30 cm )


– 200 g mąki pełnoziarnistej pszennej
– 100 g mąki pszennej typ 550
– łyżka mąki ziemniaczanej
– 3 dojrzałe banany
– 3 jajka 
– 200 g cukru trzcinowego
– 100-120 g masła
– łyżeczka sody
– 150 g orzechów laskowych
– 70 ml mocnej esencji kawowej
– 1 laska wanilii

1. Oddzielamy białka od żółtek. Białka ubijamy na sztywną pianę, żółtka ucieramy na puch z cukrem.
2. Mąki i sodę łączymy ze sobą, dodajemy miękkie masło, schłodzoną kawę, zmiksowane na gładko banany i jajka. Miksujemy do uzyskania jednolitego ciasta.
3. Do ciasta dodajemy pokrojone na połówki podprażone orzechy, *można też dodać drobno posiekane, uprażone ziarna kawy, oraz ziarna z wanilii.
4. Ciasto wlewamy do nasmarowanej masłem keksówki. Pieczemy przez godzinę i 10-15 minut (do testu suchego patyczka) w piekarniku nagrzanym do 180 stopni. Pozostawiamy do całkowitego ostygnięcia.

Pâté z kaczych wątróbek i wytrawne pączki

Luty nosi papierową maskę, czasami przyjmując postać najpiękniejszego z nieznajomych, czasami wilka. Mroźne powietrze nasycone jest ciężkim zapachem pączków, faworków, tłustych kaczek i gęsi, którym nie udało się odlecieć.

W Mardi Gras szarość napływającą z Morza Północnego w Dunkerque rozprasza się pod naporem barwnej defilady – jednej z największych we Francji. A później przychodzi Mercredi des Cendres, by przykryć wszystko z powrotem popiołem codzienności. Jeszcze tylko gdzieniegdzie słychać zagubione dźwięki bębna; ten dźwięk potrafił obudzić mnie niespodziewanie i napełnić dziwnym niepokojem wyczekiwania. I tak pozostaje aż do początku lata, kiedy to na niewielkich wydmach pojawiają się pierwsze parasole ludzi spragnionych słonego, chłodnego słońca i wózki z lodami.

Tak jest też w lutym na okolicznych łąkach, kiedy horyzont jest gołębi, a spod śniegu wychylają się tylko karnawałowe, czerwone owoce róży, nadając rytm przestrzeni.

„11 lutego Mardi Gras
Przywiał nas wiatr zapustów. Wiatr wyjątkowo ciepły w lutym, roznoszący
zapachy smażonych na patelni naleśników i kiełbasek i słodkich od cukru pudru
wafli na podgrzanym talerzu, wiatr rozrzucający konfetti w powietrzu i
przetaczający papierowe kołnierze i mankiety w rynsztoku, wiatr będący jakąś
idiotyczną odtrutką na zimę. Daje się wyczuć gorączkowe podniecenie ludzi, którzy
tłoczą się z obu stron wąskiej głównej ulicy i wykręcają szyje, żeby zobaczyć pokryty
karbowaną bibułką char z rozetami z papieru i pękami powłóczystych wstążek.
Anouk patrzy szeroko otwartymi oczami, stojąc pomiędzy torbą do zakupów i
smutnym brązowym psem. Nieraz już widywałyśmy, ona i ja, pochody
karnawałowe – korowód dwustu pięćdziesięciu udekorowanych wozów w Paryżu w
tłusty czwartek zeszłego roku i sto osiemdziesiąt wozów równie wspaniałych w
Nowym Jorku i dwa tuziny maszerujących orkiestr w Wiedniu, klownów na
szczudłach, Grosses Tetes, chwiejne głowy z papier-mache i majoretki kręcące
roziskrzonymi batutami. Ale kiedy ma się sześć lat, świat jeszcze się objawia pełen
szczególnego blasku.”

( Czekolada, J. Harris )

Pâté
z kaczych

wątróbek



– 400
g kaczych wątróbek

– 150
g surowego boczku

– 120
g masła

– 2
szalotki

– 100
g orzechów laskowych

– 70
ml whisky

– 50 ml śmietanki kremówki
– łyżka
miodu

-4
liście laurowe

– sól
-pieprz

1. Szalotkę
siekamy, karmelizujemy na połowie masła wraz łyżką miodu i
liśćmi laurowymi. Dodajemy pokrojony w kostkę boczek, podsmażamy
przez ok. 2 minuty.
2. Wątróbkę
oczyszczamy, podsmażamy na tej samej patelni przez ok. 3 minuty.
Dodajemy whisky, odparowujemy. Doprawiamy solą i pieprzem.
3. Ostudzoną
lekko wątróbkę wraz z cebulą, boczkiem, śmietanką i pozostałym miękkim
masłem miksujemy na gładki mus.
4. Mus
wraz z uprażonymi orzechami laskowymi przekładamy do pojemników
ceramicznych. Zalewamy roztopionym masłem i pozostawiamy do
schłodzenia w lodówce na min. 5 godzin.
5. Pâté
przed podaniem należy trzymać przez pół godziny w temperaturze
pokojowej.







Wytrawne
pączki z konfiturą z szalotek

Pączki:

– 400
g mąki tortowej

– 40
g świeżych drożdży

– 125
ml tłustego mleka 

– 180
g masła

– 3
jajka 

– sól 
– cukier


Konfitura:


– 5
szalotek

– 2
łyżki miodu

– 3
łyżki masła

– 170
ml czerwonego wytrawnego wina

– 5
goździków

– sól
– pieprz


Glazura:


– 200
ml czerwonego wytrawnego wina

– 2
łyżki cukru

– cynamon
mielony

1. Z
drożdży, łyżki cukru, mąki i 3 łyżek ciepłego mleka robimy
rozczyn.

2. Mąkę
łączymy z ciepłym mlekiem, miękkim masłem, jajkami, rozczynem i
solą do smaku. Wyrabiamy gładkie ciasto, odstawiamy do wyrośnięcia
na godzinę.

3. Szalotki
kroimy w piórka, karmelizujemy na maśle z miodem i goździkami.
Stopniowo dolewamy wino, aż każda z porcji płynu odparuje.
Doprawiamy solą i pieprzem.

4. Odrywamy
porcje ciasta, nadziewamy ostudzoną konfiturą i formujemy pączki.

5. Pączki
odstawiamy na 20 min do wyrośnięcia i pieczemy przez 15 minut w
180 stopniach.

6. Ostudzone
pączki lukrujemy glazurą glazurujemy redukcją z czerwonego wina i
cukru, doprawioną mielonym cynamonem.



Te oraz inne przepisy na Karnawał i Tłusty Czwartek znajdziecie także w magazynie MAŁOPOLSKI APETYT.

Kogel mogel zapiekany z wiśniami

Dziadek przyniósł mi zza stodoły maszynę do pisania. Ustawił ją na stoliku w ogrodzie, wyniósł mi fotel przykryty kapą z ugrowymi frędzlami. Pozostało mi właściwie jedynie pisanie, nie można sobie wymarzyć lepszych warunków. Problemem jednak były moje chude ośmioletnie palce, które nie doświadczyły jeszcze nic, co warte byłoby wówczas dotknięcia okrągłych guzików z pojedynczymi literami.
Sama byłam dopiero alfabetem, który trzeba było przeprowadzić przez tysiące kartek, zanim można mnie było złożyć w zdanie.
A zatem pozostawało malowanie. Słowami, oczywiście. Tego, co w pełni lata najbardziej nabrzmiałe. Po prawej stronie uginały się gałęzie rozochoconych wiśni. Owoce miały napiętą do niemożliwości skórkę, lśniły od buzujących w nich soków. O tym wtedy pisałam, rozkoszując się kształtem liter na chropowatym papierze.

…Tak więc Rubinowe Wiśnie.
Miały żyłkowany miąższ, kropla po kropli spływający jak krew po nadgarstkach. Nie różniły się dla mnie niczym od ran Jezusa, który wisiał na krzyżu w kościele najbliższego miasteczka. Należało go pocałować, co czyniła każda z przychodzących tam kobiet – dokładnie z tym samym namaszczeniem, co zbierały napęczniałe wiśnie. Wkładałam w te rany palec, żeby uwierzyć; tak samo wkładałam mały palec w owoc i wydawał się równie realny.

Wracałyśmy z Prababcią autobusem, po tym, jak zaliczyłyśmy okrążenie wokół gwarnego targu i przyklęknięcie w chłodnym kościele. Na kolanach trzymałam małe pudełeczko z pisklętami, które pachniały gorzko. Babcia dzierżyła jajka, byłam zbyt mała, żeby zaufać mi w kwestii kruchych skorupek – ale nie piskląt; nad tymi mogłam objąć opiekę.
Wieczorem Babcia układała mnie pod puchową pierzyną i zmawiała modlitwę do anioła (którego się panicznie bałam, chodził w białej zawilgotniałej sukni pachnącej mąką) oraz wspominała „owoc żywota twego”. Późnym latem nie mogło chodzić o żaden inny owoc, jak tylko właśnie o rubinowe wiśnie. Owoce, do których należało się modlić o ich płodną czerwoną szklistość. Święte drzewa.
Dni miały swój bezpieczny rytm.

Te obrazy wróciły do mnie tydzień temu, w ulewny styczniowy dzień. Właśnie wtedy, kiedy przez deszcz wszystkie plany musiały się zmienić i nareszcie mogliśmy położyć się na kanapie, nie robiąc zupełnie nic. Odsłoniłam zasłony i długo, długo obserwowałam mknące chmury. No i o czym tu pisać?
O tym, że wszystko zaczyna się od pestki.

Kogel mogel zapiekany z wiśniami
( 3 porcje )

Kogel mogel:

– 6 żółtek zerówek
– 5-6 łyżek cukru pudru
– esencja waniliowa

Kruszonka: 

– 100 g mąki pszennej
– 50 g niesolonego masła
– 50 g cukru trzcinowego 


Wiśnie: 

– 300g mrożonych wiśni bez pestek 
– 50 ml kirschu

1. Żółtka ucieramy z cukrem pudrem na puszysty, niemal biały krem. Dodajemy esencję waniliową.
2. Z mąki, masła i cukru wyrabiamy palcami sypkie ciasto.
3. Wiśnie rozmrażamy połowicznie, układamy na dnie naczynia żaroodpornego i skrapiamy kirschem.
4. Owoce przykrywamy warstwą kogla mogla i rozkruszamy na wierzchu ciasto.
5. Deser pieczemy przez ok. 20 minut w piekarniku rozgrzanym do 180 stopni.

Mule w białym winie

Na początku zimy jeździliśmy nad Morze Północne. Należało ostrożnie chodzić po wysokim, kamienistym brzegu Holandii, porośniętym gdzieniegdzie wątłą i wysuszoną od morskiej wody trawą. W tnącym wietrze, z żółtym kapturem ściągniętym szczelnie pod brodą, zbierałam małe i okrągłe jak orzechy ślimaki do przezroczystego plecaczka. Kozikiem odłupywałam od skał ostrygi – w czasie odpływu wystarczyło zanurzyć rękę nieco głębiej niż długość małej dłoni i można było natrafić na ogromne skupiska. Babcia kładła ostrygi na żarze na krótką chwilę, aby otworzyły się skorupy. Skrapiała je odrobiną soku z cytryny i można było wysysać je wprost z muszli, czując najświeższy smak morza. Do tego piekła różnokolorowe papryki i po obraniu ze zwęglonej skóry, po polaniu ich octem i okraszeniu gruboziarnistą solą mieliśmy najpyszniejszą sałatką. 

Na brzegu uspokojonego morza zbierałam też muszle. Szorstkie, nierówne i niezbyt urodziwe, wewnątrz skrywały gładką macicę perłową. Czasami była mlecznobiała, niekiedy opalizowała. Nigdy natomiast nie znalazłam perły.

W Brukseli wąskie uliczki zmniejszają się jeszcze bardziej, kiedy restauratorzy wystawiają na zewnątrz skrzynie pełne ostryg i muli. Są jak uśpione w lodzie tęsknoty za morzem. W Antwerpii, w pobliżu kanału, gdzie czuć powiew otwartej przestrzeni, zawsze ktoś siedzi nad garnkiem parujących muli. Powietrze zimą jest przepełnione zapachem grzanego wina, jabłek w czerwonym karmelu i tym przywodzącym na myśl morze – z gotowanych małży właśnie.

Muszle w dłoń!
Mule w białym winie (dla 2 osób)
– 1,5 kg świeżych muli w muszlach
– 3 szalotki
– ok. 5-6 łodyg selera naciowego
– 2 strąki chilli
– 3 ząbki czosnku
– 1 marchewka
– 1 fenkuł

– 150 g masła
– ok. 350 ml białego wytrawnego wina

– 5 liści laurowych
– 7 ziaren ziela angielskiego
– pęczek natki pietruszki
– pieprz
1. Obrane warzywa siekamy bardzo drobno. W dużym garnku dusimy je na maśle do miękkości z dodatkiem liści laurowych, ziela i młotkowanego pieprzu. 
2. Do warzyw dolewamy wino i wrzucamy oczyszczone mule (otwarte muszle należy wcześniej wyrzucić). Przykrywamy garnek pokrywką i gotujemy mule przez 5 minut, aż się otworzą. 
3. Pod koniec gotowania potrząsamy garnkiem, dodajemy posiekaną natkę.
4. Mule podajemy z pieczywem, które należy maczać w powstałym sosie. 

Sosnowy crème brûlée z jałowcem i rozmarynem

Mam w głowie Wielką Księgę Aromatów. Niemal każde miejsce, które odwiedziłam, przypominam sobie po zapachu lub smaku. Albo na odwrót – wyczuwając gdzieś cień woni, odkopuję z podświadomości wspomnienia. Drogi, na których byłam, powidoki, których dotykałam. Nitki, niteczki, punkciki i kropki na mapie, które zapadłyby w zapomnienie, gdyby nie jakiś nikły aromat w tle, nagły i niespodziewany, wyciągający na wierzch okruch pamięci. Taki, jak ta historia o jałowcu.

Miałam dziewięć lat i zabawne błękitne spodnie w żółte kwiaty, co właściwie jest zupełnie bez znaczenia. Ważniejszy jest piaszczysty brzeg Bugu. Dzika rzeka, nad którą wracałam kilkukrotnie w życiu – w upale, w deszczu, nad ranem we mgle, dzieląc z płochliwą sarną ciche spojrzenia. Nigdy zimą, a więc nadal wszystko przede mną.
Jednak wtedy, wiele lat temu, na skarpie obracałam w dłoniach małe gwiazdki jałowcowych igieł. Niewielkie krzewy porastały urwisty brzeg. Po roztarciu twardych jagód, na palcach pozostawał pierwotny zapach, niebezpieczny, ziołowy i zupełnie pogański.

Las zimą skrzypi pod nogami. Nie wolno w nim rozmawiać, no chyba, że jest się dzieckiem tak jak Staś i Antoś. Wszystko wśród drzew jest powolniejsze i bardziej wyczulone. Wrażliwe są smugi światła i delikatniejsze są granatowe zmierzchy. Słychać każdy trzepot skrzydeł pustułki i najcichsze kwilenie jemiołuszek. W mroźnym powietrzu roznosi się się zimowy zapach kory, uparcie zielonych igieł sosnowych i żywicy.

Gdy zdejmie się rękawiczki, palce mogą się lepić od świerkowych soków albo od krówek wyciągniętych z kieszeni kożucha. 
Jeśli od ciągutek, to wypróbujcie mój przepis na leśny, żywiczny deser dla dorosłych dzieci z Bullerbyn, które nadal mają buzie umazane w karmelu.





Sosnowy crème brûlée z jałowcem i rozmarynem (4 porcje)

– 300 ml śmietanki 30%
– 3 żółtka
– 100 g białej czekolady
– 1/4 szklanki drobnego cukru
– 3-4 łyżki syropu z pędów sosny
– 4-5 owoców jałowca
– 2 gałązki rozmarynu


1. Śmietankę podgrzewamy ze zmiażdżonymi owocami jałowca i syropem sosnowym. Odstawiamy do całkowitego ostygnięcia.
2. Śmietankę podgrzewamy po raz drugi, przelewamy przez sito, by odcedzić jałowiec. Do ciepłego płynu dorzucamy połamaną na kawałki czekoladę i mieszamy, aż się rozpuści. Studzimy.
3. Żółtka ucieramy z cukrem, a następnie łączymy ostrożnie ze śmietaną. Mieszamy z posiekanymi liśćmi rozmarynu.
4. Masę przelewamy do ramekinów i pieczemy przez ok. 20 min. w piekarniku nagrzanym do 120 stopni.
5. Crème brûlée studzimy i chłodzimy przez co najmniej 3 godziny w lodówce.
6. Tuż przed podaniem posypujemy krem drobnym cukrem i karmelizujemy palnikiem.

Magazyn Małopolski Apetyt – wydanie zimowe

Parę dni temu ukazał się zimowy numer magazynu Małopolski Apetyt. W tym wydaniu znajdziecie mnóstwo świątecznych inspiracji, począwszy od wigilijnych potraw poprzez dekorację stołu, ciekawe artykuły o kulinarnych podróżach i książkach, a także przepisy na nieco późniejszy czas – na karnawał i Walentynki.
Na zachętę prezentuję moje zdjęcia, które znalazły się w magazynie – świetnie się nad nimi pracowało; zarówno w śnieżnych górach podczas robienia sesji okładkowej, w trakcie wspólnej sesji prezentowej, ale też i przygotowując zawczasu deser-afrodyzjak.

Jeśli nie macie jeszcze przygotowanych drobnych upominków gwiazdkowych, poniżej znajdziecie mnóstwo inspiracji na jadalne prezenty, które przygotowała AdaAnia, Kasia oraz ja, a felieton napisała Aneta.

Serdecznie zapraszam do oglądania i czytania!

Małopolski Apetyt

Crème brûlée z żurawiną i białą czekoladą

Taki czas. Wyczekiwania, budzącego się od nowa co rano, kiedy jeszcze z kołdrą na ramionach opieram brodę o parapet i wyglądam przez okno, czy już spadł śnieg. Ale nie, niestety, Kraków jeszcze nie schował nosa w puchowym szaliku. Od czasu do czasu pociesza mnie tylko oszronionymi gałązkami i migotliwymi światełkami ulic. 
W witrynach sklepów szukam swetrów o skandynawskich wzorach, rozczulam się nad wydzierganymi pingwinami w czapeczkach z pomponem, przyklejam się do szyb, za którymi piętrzą się słoje ze świątecznymi cukierkami i czekoladkami. Zapadając się w kazimierskie kanapy zamawiam gęstą, gorącą czekoladę z górą bitej śmietany. 
Ale śniegu nadal nie widać, pomimo całego kuszenia i czarowania. Zasypuję więc żurawinę drobnym cukrem – wygląda zupełnie jak przyprószona śniegiem – i mieszam w garnku, w tej mojej małej zimie. Lukruję pierniki, malując po nich jak mróz. Za kilka dni zawisną na choince.

Bo jeśli nie ma prawdziwej pięknej zimy, można ją stworzyć u siebie w domu. Nikt inny za nas tego nie zrobi. Czas podwinąć rękawy, oblizać wąsy z eggnog’u i przeżyć najbardziej magiczny czas w roku.

Crème brûlée z żurawiną i białą czekoladą (ok. 6 porcji) 
(*przepyszne!!!)

– 400ml śmietanki 30%
– 250g mascarpne
– 4 żółtka
– 200 g białej czekolady 
– 50 g drobnego cukru
– 30 g cukru wanilinowego
– esencja waniliowa 


– 300 g świeżej, surowej żurawiny
– 300 g cukru
– *3 cm kawałek imbiru

Żurawina:

1. Umytą i osuszoną żurawinę zasypujemy cukrem i gotujemy w garnuszku o podwójnym dnie, aż większość płynu odparuje, a konfitura stanie się szklista i gęsta.
*2. Do gotowej żurawiny dodajemy utarty drobno imbir.

Crème brûlée:


1. Śmietankę, mascarpone i esencję waniliową podgrzewamy na małym ogniu. Dodajemy 120 g białej czekolady, mieszamy, aż się rozpuści. Studzimy.
2. Żółtka ucieramy z cukrami.
3. Do żółtek dolewamy śmietankę, mieszając nieustannie.
4. Na dnie żaroodpornych ramekinów układamy po dużej łyżce żurawiny. Zalewamy masą, pozostawiając ok 2 cm wolnego miejsca od góry.
5. Ramekiny ustawiamy w blasze napełnionej wodą mniej więcej na wysokość konfitury żurawinowej. Pieczemy przez 40 minut w piekarniku nagrzanym do 140 stopni.
6. Krem odstawiamy do wystudzenia, a następnie do lodówki na ok. 3-4 godziny.
7. Zimny krem polewamy pozostałą czekoladą. Możemy bardzo delikatnie przypiec ją palnikiem z wierzchu.

Bigos z brukselki i kasztanów

Mon petit chou chou. Moja maleńka kapustka. Pełno w tym czułości – takie powinny być zimowe święta i każda z potraw, które zagoszczą na stole.

Zimą ściągam rękawiczki tylko po to, aby wziąć na dworze owoce w czerwonym karmelu lub rożek pieczonych, solonych kasztanów. Obieram twarde łupiny, aby dotrzeć do słodkawego miąższu. Całe ręce są w maśle, trzeba oblizywać palce. A na około jest mróz i garnę się do wszystkiego, co ciepłe i rozgrzewające.

Powoli rozpoczynam przygotowania do świąt. Pierniczki odpoczywają w mlecznych słojach, w kątach mieszania pobłyskują łagodne światełka. Szukam składników uroczych i delikatnych, które potrzebują odrobiny cierpliwości, by oddać z nawiązką. Takich, które wymagają uwagi.
I właśnie tej uważności życzę wszystkim w kontaktach z najbliższymi.

Bigos z brukselki i kasztanów

– 1kg brukselki
– 0,6 kg kasztanów jadalnych
– 0, 5 kg surowego boczku
– 0,5 kg batatów
– 150 g łuskanych orzechów laskowych
– 5 szalotek
– 4 ząbki czosnku
-1-2 suszone papryczki peperoncino


-4 łyżki miodu gryczanego
-4 łyżki masła
– gałka muszkatołowa
– ok. 10 ziaren ziela angielskiego
– ok. 10 goździków
– liście laurowe
-oliwa z oliwek
– pieprz czarny
– sól




WERSJA WEGAŃSKA:
– seitan (zamiast boczku)
– syrop klonowy (zamiast miodu)
– oliwa z oliwek (zamiast masła) 
—- przygotowanie jak poniżej —-


1. Miód, miękkie masło, świeżo utartą gałkę muszkatołową, posiekany czosnek, roztartą papryczkę i pieprz ucieramy ze sobą.
2. Brukselkę myjemy, obieramy z wierzchnich liści i układamy obok siebie w naczyniach żaroodpornych. Mieszamy z obranymi szalotkami pokrojonymi wzdłuż w ósemki. Polewamy miodem z masłem. Posypujemy goździkami, liśćmi laurowymi i pokrojonym w drobną kostkę boczkiem.
3. Brukselkę pieczemy w 180 stopniach przez ok. 45 minut – aż brukselka będzie miękka i skarmelizowana, a boczek chrupiący.

4. Kasztany nacinamy na krzyż, posypujemy solą morską.
5. Kasztany pieczemy rozłożone na blasze w temperaturze 200 stopni przez ok. 20 minut.

6. Bataty obieramy, kroimy w kostkę.
7. Bataty skrapiamy oliwą z oliwek, solimy, pieczemy do miękkości w 180 stopniach przez 20 minut.

8. Orzechy prażymy na suchej patelni. Obieramy je ze skórki, wkładając je w ścierkę i pocierając tak długo, aż skórka się zetrze.

9. Pieczoną brukselkę mieszamy z obranymi i posiekanymi kasztanami, orzechami i batatami. W razie potrzeby dosalamy.