Blog

Ciasteczka z lukrem malinowym i różowym pieprzem

Płatki kwiatów mogą stać się drugą skórą, zwłaszcza w trakcie burzy, kiedy zerwane wiatrem przylegają do nagich ramion, chowają się potulnie w zagłębieniu przy obojczyku. Jeśli tylko odpowiednio wyciągnie się dłonie i wystarczająco długo postoi na deszczu, na końcach palców pojawią się pąki. Należy pozwolić im zakwitnąć. A kiedy wszystkie kwiaty już opadną i ludzie znowu będą mogli używać palców w ich palczastych celach, nie będą mieli roślinnych płomieni na dłoniach, niech wypiekają małe ciastka emocji. Niech się nimi obdarowują, niech się kochają i całują. Niech się lukrują, zlepiają od cukru, niech się do siebie przywiązują. Niech się przyobleką w skórę słodyczy.





Ciasteczka z lukrem malinowym


Ciasteczka 


– 400 g mąki pszennej typ 500
– 50 g mąki kukurydzianej 
– 2 jajka + 1 żółtko
– 180 g masła
– 180 g drobnego cukru trzcinowego
– sok + zest z 1 cytryny
– sok z 1 pomarańczy
– szczypta soli 


Lukier malinowy:


– maliny (świeże lub mrożone)
– cukier puder
– 2 łyżki różowego pieprzu (*można użyć w ciastkach)

1. Przesiewamy sypkie składniki, dodajemy posiekane masło oraz pozostałe składniki, dozując stopniowo sok (ilość zależy od chłonności mąki, wilgotności powietrza).
2. Ręce trzymamy przez 2 minuty w bardzo zimnej wodzie. Następnie szybko wyrabiamy ciasto, rozcierając masło z mąką.
3. Ciasto formujemy w kule, dzielimy na 3 porcje i zawijamy w folię. Odstawiamy do lodówki na min. 3 godziny.
4. Blat posypujemy mąką i rozwałkowujemy ciasto na grubość 1 cm. Wykrawamy ciasteczka.
5. Ciasteczka układamy na blasze, pieczemy ok. 10 minut w piekarniku nagrzanym do 180 stopni.

6. Maliny mieszamy z cukrem pudrem w proporcjach 1:7 na gęstą masę.
7. Jeśli nie chcemy mieć w lukrze pestek, przecieramy go przez sito.

8. Wystudzone ciastka lukrujemy, posypujemy świeżo tłuczonym pieprzem i odstawiamy, aż lukier zastygnie.

Drożdżówki (dla wędrowców i tych, którzy czytają książki na drzewach)

Roślinne dziecko. Mały Baron Drzewołaz w sukience. Tuż pod oknem rosły ciemnolistne drzewa, które nocą rozrzucały po całym moim pokoju cienie złowrogich wilków, ale w dzień były wygodnymi gniazdami, w których mogłam czytać książki.

Książki, które towarzyszyły mi w każdej z podróży; i tej dalekiej i bliskiej, najczęstszej na wieś. A stamtąd przywoziłam nie tylko radosne wspomnienia, ale i gałęzie ciężkie od kwiatów, bukiety tataraków i irysów, ślimaki, kiedyś także żabę w słoiku wypełnionym trawą. Później żaba zamieszkała w zielonej fontannie na podwórku.
Zaledwie przedwczoraj stałam w rwącej o tej porze roku Białce, przyglądając się łanom kaczeńców na tatrzańskich łąkach. Zakładam na siebie te widoki jak najwygodniejszą koszulę, czytam jak ukochaną, sfatygowaną powieść. Nie umykam przed oswojonymi już cieniami. Układam wiersze z kaczeńców.



Drożdżówki z budyniem i gruszkami (6 porcji)


Ciasto:
– 350 g mąki pszennej
– 1 jajko + żółtko
– 20 g świeżych drożdży
– 40 g drobnego cukru
– 50 g masła
– 100 ml tłustego mleka
– esencja waniliowa


Budyń: 
– 300 ml mleka
– 100 ml śmietanki kremówki
– 2 żółtka
– 2 łyżki masła
– 2 łyżki mąki ziemniaczanej 
– 2 łyżki drobnego cukru trzcinowego
– skórka otarta z 1 cytryny


Dodatki:
– 2 gruszki 
– drobny cukier trzcinowy
1. Drożdże zasypujemy łyżką cukru. Gdy się rozpuszczą, dodajemy łyżkę mąki i 2 łyżki ciepłego mleka. Mieszamy, odstawiamy rozczyn do wyrośnięcia. 
2. Mąkę przesiewamy do miski, dodajemy cukier, jajka, rozczyn, esencję, ciepłe mleko i ciepłe masło. Wyrabiamy gładkie ciasto – powinno odklejać się od miski. 
3. Ciasto przykrywamy ścierką i odstawiamy w ciepłe miejsce na godzinę. 
4. Ciasto dzielimy na 6 części i formujemy kulki i układamy na blasze wyłożonej papierem. Odstawiamy do wyrośnięcia na kolejne 30 minut. 
5. 200 ml mleka, śmietankę, cukier oraz masło zagotowujemy. 
6. 100 ml zimnego mleka mieszamy bardzo dokładnie z żółtkami i mąką. Dolewamy do gorącego mleka, nieustannie mieszając.
7. Budyń gotujemy na małym ogniu, aż zgęstnieje. Dodajemy skórkę z cytryny, mieszamy i odstawiamy do wystygnięcia.
8. W kulkach z ciasta robimy szerokie dołeczki. Rozkładamy w nich budyń, a na nim układamy pokrojone w kostkę obrane gruszki. Ciasto smarujemy białkiem i oprószamy cukrem.
9. Drożdżówki pieczemy przez ok. 40 min w 170 stopniach.

Karczochy z sosem holenderskim i migdałami

Odeszłam od zmysłów. Pozbawiono mnie moich narzędzi poznawczych, niczego nie byłam pewna. Zachorowałam, zaziębiłam się i straciłam całkowicie węch, a i smaki były niewyczuwalne. Szczęśliwie nie zawiodły moje palce, czułe na wszelkie struktury, miękkości i nierówności. 
W tym czasie najbardziej kuszące wydały się karczochy, o twardych i rozchylalnych płatkach, nieustępliwe kwiaty. Sensualność, którą się można karmić, palce-usta; podszepty kochanków na Montmartre wspólnie konsumujących kwiat przy coraz ciemniejszym i gęstym niebie. Mogłabym dostawać bukiety karczochów – a później płatek po płatku karmić się nawzajem, dochodząc do samego serca. 

Pieczone karczochy z sosem holenderskim i migdałami
– 4 świeże karczochy
Nadzienie:
– 100 g płatków migdałów
– 3 duże żółtka
– 80 ml białego wytrawnego wina (Veltlinske Zelene / Gruner Veltliner lub Sauvignon Blanc)
– 2 x 80 g masła
– grana padano, pokrojony w cienkie płatki (ok. 1 łyżki na karczocha)
– gałka muszkatołowa
– pasta chilli
– skórka z połowy cytryny
– 1 ząbek czosnku
– sól 
– pieprz
Wywar:
– 3,5 l intensywnego ciemnego, wywaru (warzywnego z selerem i paloną cebulą / wołowego )
– pół główki czosnku
– ok. 8 liści laurowych
– łyżka ziaren kolorowego pieprzu
– 2 cytryny
– sól
1. Wywar doprowadzamy do wrzenia razem z przyprawami oraz cytrynami pokrojonymi na ćwiartki i opaloną nad ogniem połówką główki czosnku. 
2. Karczochy myjemy pod bieżącą wodą, odcinamy szczyty. Przycinamy zewnętrzne płatki. Natychmiast wkładamy do bulionu i gotujemy przez ok. 35 minut. 
3. Gotowe karczochy wyjmujemy na deskę, układając tak, by wyciekł z nich bulion. 
4. Osuszone karczochy wydrążamy w środku, wyjmujemy część wewnętrznych płatków. Karczochy układamy w naczyniu żaroodpornym.
5. Żółtka ubijamy z winem w miseczce. Następnie ubijamy w kąpieli wodnej, pilnując, by się nie ścięły. Dolewamy 80g gorące masło, nieustannie ubijając sos, aż zacznie gęstnieć i będzie aksamitny. 
6. Powstały sos holenderski doprawiamy solą, pieprzem i utartą gałką muszkatołową. Dodajemy podprażone migdały i chilli. Nakładamy do wydrążonych karczochów. 
7. 80 g miękkiego masła ucieramy z zestem i wyciśniętym przez praskę czosnkiem. Masło rozkładamy pomiędzy płatkami karczochów. 
8. Karczochy pieczemy przez ok. 10 min w piekarniku nagrzanym do 180 stopni, z włączoną górną grzałką, by przyrumienić wierzch.
9. Na gotowe karczochy nakładamy płatki parmezanu. Podajemy ze schłodzonym Gruner Veltlinerem.

Chłodnik z chipsami z botwinki i konfitowanymi żółtkami

Muszę być blisko ziemi, otwartej przestrzeni. Zawsze. Muszę móc dotknąć płynącej wody, pulsującej kory drzew, ostrych krawędzi trawy. Zwyczajne momenty, bez romantyzowania mchów i nawłoci, absolutna synergia. Wdech, wydech. Oddech.
Kontakt z ziemią urzeczywistnia momenty, jest się dokładnie w tym miejscu, w którym się stoi. Nie ma niczego więcej, żadnego odlatywania poza horyzont. Żadnych kreacji wyobraźni. Jest tylko tu i teraz, żywe i namacalne. Wdech, wydech. Oddech.
Dwadzieścia lat temu chodziłam boso po ciepłej, lepkiej ziemi. Pod cienką warstwą czarnoziemu wyczuwałam niewielkie rzodkiewki, marchew i pietruszkę. Ta już urosła, tej nie wolno jeszcze zrywać, po tego kującego ogórka przyjdziemy jutro. Baczna czujność, uważność dłoni, czułość roślin.

Wdech, wydech. Oddech.

Chłodnik:
– 1,5 l świeżego, tłustego mleka
– pęczek botwinki
– pęczek rzodkiewki
– 2 ogórki gruntowe
– 1 fenkuł
– sól
– pieprz
1. Mleko odstawiamy na 2 dni w ciepłe
miejsce, by się zsiadło. Możemy dodać łyżkę naturalnego
jogurtu.  
2. Siekamy drobno fenkuł, ogórki i
rzodkiewki, łączymy delikatnie ze zsiadłym mlekiem, solimy i
pieprzymy do smaku.
Konfitowane żółtka:
– 6 żółtek z jajek od zielononóżek
– masło klarowane

3. W kokilkach rozpuszczamy masło, aż
stanie się przezroczyste, ale nie gorące. Delikatnie wbijamy żółtka
– masło powinno je przykrywać. Pieczemy je przez ok. 35 minut w
75 stopniach. 
4. Wyjmujemy z masła, osączamy.  
Chipsy z botwinki i rzodkiewki:
– listki botwinki
– listki rzodkiewki
– oliwa z oliwek 
– sok z cytryny
– mielony kumin
– sól morska
5. Małe listki botwinki i rzodkiewki
smarujemy pędzlem emulsją z 2 łyżek oliwy i 1 łyżki soku
cytrynowego, kuminu oraz soli.
6. Pieczemy je w 50 stopniach przez ok. 20
minut, aż staną się chrupiące.  
w pobliżu domu – kwitnąca tarnina

Ten przepis znajdziecie oraz reportaż z Gospodarstwa Ekologicznego w Woli Batorskiej znajdziecie w magazynie Małopolski Apetyt.

IVO Italian

Na otwarcie restauracji Ivo Violante czekaliśmy z niecierpliwością, więc gdy tylko przyjechaliśmy do Lublina, swoje kroki skierowaliśmy właśnie tam. Niestety, we wtorkowe popołudnie wszystkie stoliki były zajęte, jednak po paru minutach zwolniło się miejsce. Mogliśmy rozpocząć degustację. 
Restauracja IVO Italian mieści się w samym centrum miasta, w narożnej kamienicy na styku dwóch ulic. Pierwszą rzeczą, którą widać po wejściu, są donice ze świeżymi ziołami oraz suszące się płaty makaronu. Szalenie podoba mi się tutaj wystrój; każdy z elementów, począwszy od płytek, poprzez stare deski, na blatach stołów kończąc jest starannie zaprojektowany. Pomimo wielu stolików i tłumów gości, można znaleźć dla siebie intymną przestrzeń. Z głośników wydobywa się popularna, rozrywkowa muzyka włoska, która jest spójna z ideą miejsca – czy ktoś gustuje w tego typu melodiach to już inna kwestia, ale szczęśliwie nie uświadczysz tu przypadkowej radiowej sieczki.
Zastawa, koperty na sztućce i rachunki także są autorskie, zaprojektowane specjalnie dla tego miejsca. 
Karta jest niedługa, ale wystarczająco rozbudowana, by zaspokoić szeroki wachlarz smaków klientów. Uwzględnieni są zarówno mięsożercy, jak i wegetarianie (a zamawiając jako antipasti deskę włoskich przysmaków, nawet weganin będzie mógł coś dla siebie satysfakcjonującego uszczknąć). Na desce znajdziecie trzy rodzaje mięs, w tym pikantną spianatę, tyleż samo serów (no może cztery, licząc posypkę z parmezanu?); najsmaczniejszą gorgonzolę oraz twardą mozzarellę, której spróbować można też na pizzy. Dodatkowo podawane są też dwa rodzaje oliwek, kapary, suszone i świeże pomidory, sałatka ze szpinaku, rukoli z dressingiem z gruboziarnistą musztardą.
Pizza ma wyjątkowy posmak, który zyskuje dzięki pieczeniu w piecu. Spodziewałam się wprawdzie innego ciasta, bardziej kruchego, jednak sos i świetnej jakości mozzarella z bawolego mleka są absolutnie satysfakcjonujące.
Warto przyjść do IVO chociażby na sam makaron. Robiony na miejscu, świeży, podawany al dente. Pasta, której próbowałam miała świetny, gęsty sos, z którym było na szczęście wymieszane tagliatelle, a nie tylko nim polane. Prezentacja zostawia pewien niedosyt, jednak biorąc pod uwagę, że myślą przewodnią restauracji jest szybkie podawanie i niezobowiązująca atmosfera, można przymknąć na to oko.

Na co oka przymknąć nie można? Na obsługę. Pomimo licznej załogi, jej członkowie są zdezorganizowani. Rozumiem natłok pracy, niemniej kelnerki powinny wyrazić chociaż cień zainteresowania gośćmi. Nie mówię już o ogładzie, której się spodziewałam po tym miejscu, pytań, czy wszystko jest w porządku, o pasji dla jedzenia – ale panie nie są skłonne nawet do uśmiechu, sprawiają wrażenie nieco obrażonych. Zacznijmy od tego, że kiedy weszliśmy do restauracji, przez kilka minut szukaliśmy stolika i nikt nie zwrócił na nas uwagi, nie zaproponował poczekania, aż coś się zwolni, nikt nie wskazał miejsca. Kiedy już znaleźliśmy stolik, kelnerka w korytarzu podała mi do ręki menu… Zamówiliśmy przystawki oraz dania główne, zaznaczając, że przystawki chcemy dostać na początku, co jest całkiem logiczne: najpierw jedna z osób otrzymała przystawkę i danie główne na raz, następnie po około dziesięciu minutach dostaliśmy danie główne, a później kolejną przystawkę, przez co niektórzy jedli, inni sobie mogli popatrzeć. Obsługa całkowicie psuje pozytywne wrażenie.
Kolejnym minusem było to, że prosecco było ciepłe i rozgazowane! Nie wspominając nic o tym, że podano kupaż różowy, o czym również nie zostałam poinformowana; zamawiając prosecco spodziewamy się wina białego, musującego, a różowe jest raczej odstępstwem. 

Podsumowując, w IVO jedzenie jest smaczne bez wyjątku, niezobowiązujące, takie comfort food. Nie jest może czymś zaskakującym, ale za to bez obaw można przyprowadzić znajomych i rodzinę, ponieważ z ogromnym prawdopodobieństwem wszystko, co zamówimy do jedzenia, będzie po prostu dobre i przygotowane ze składników najwyższej jakości.
Liczę na to, że kiedy za jakiś czas ponownie odwiedzę IVO, obsługa poczuje sympatię do swojej pracy i zaprzyjaźni się z gośćmi. A potrawy? Mogą pozostać takie, jakie są. Myślę, że ta filozofia gotowania sprawdzi się w tym miejscu. 
ul. Sztaszica 1 / Zielona 22
Lublin

Małopolski Apetyt nr 5 – wiosna

Wiecie, że możecie już poczytać wiosenny Małopolski Apetyt? Jak zwykle odnajdziecie tam wiele pięknych zdjęć i smakowitych felietonów. Znajdziecie inspiracje na lekką, zieloną kuchnię – wystarczy wyjść do ogrodu, na łąkę, nazbierać maleńkich listków, pokrzyw, fiołków, a później wyczarować z nich niezwykłe potrawy. Razem z autorami magazynu poznacie też małopolskie tradycje i upieczenie własny chleb. 
Sama natomiast udałam się na spotkanie z Lokalnymi Producentami – do Gospodarstwa Ekologicznego w Woli Batorskiej, aby porozmawiać z Państwem Gaweł o tym, jak ważna jest jakość produktów. Z ich plonów powstały później przepyszne dania.

Pisałam także o kuchni krakowskich Żydów – na pewno zauważycie, jaki wpływ miała ona na tradycję kuchni małopolskiej. By poczuć atmosferę minionych lat, spróbujcie odtworzyć wypieki w domu – małe, słodkie hamantaszen.

Zapraszam do lektury. Będzie pysznie!

Pancakes z solonym karmelem tymiankowym

Wraz z chwilą lekkiego ocieplenia, nocą skradam się jak te wszystkie zaginione koty z ogłoszeń. Niepewnie i z lękiem obcinam gałęzie pobliskich drzew owocowych. W moim domu ich kwiaty stają się jeszcze piękniejsze, rozkwitając upojone wodą, ciepłem i niepodzielną uwagą. Prężą się przed obiektywem, wiedzą, że zostaną na zawsze-zawsze. Trochę dłużej, niż tych parę dni kwitnienia, które można zdmuchnąć z dłoni. Wstawiam giętkie gałęzie do metalowych donic i konewek. 

Papier, metal, kamień, nożyce.
P. rozumie, dlaczego niektóre z nożyc mają bardziej tęskne oczy niż wszystkie pozostałe. I wie, kiedy potrzebuję wyjść w nocy, wkładając do kieszeni sztormiaka fiołki. Stoi tuż obok mnie. A później w domu smaży pulchne i gładkie pancake’i, które pachną masłem i spokojem. Ja natomiast solę karmel.

Odkąd przestałam
być

kotką
nie drapię już nikogo
po twarzy
ani też się łaszę
do pni
czy mysich skór
powietrza



Pancakes 
(patelniane ciasteczka)

– 300 mąki pszennej typ 550
– 300 ml zsiadłego mleka
– ~80 ml mleka
– 2 jajka
– 75 g rozpuszczonego masła
– 50 g cukru 
– 1 łyżeczka proszku do pieczenia
– szczypta soki

1. Białka oddzielamy do żółtek. Białka ubijamy na sztywną pianę, żółtka ucieramy na puch z cukrem. 
2. Do przesianej mąki dodajemy pozostałe składniki. Miksujemy, aż ciasto będzie gładkie. Odstawiamy na 10 minut. 
3. Smażymy placuszki z dwóch stron na złoto, wylewając porcje ciasta na gorącą, każdorazowo posmarowaną odrobiną masła. 
Solony karmel tymiankowy

– szklanka drobnego cukru
– 3 łyżki muscovado
– ~80 ml wody
– 100 ml gęstej śmietanki kremówki
– 100 ml masła
– 3-4 gałązki tymianku cytrynowego + trochę listków
– sól morska gruboziarnista

1. Cukry wsypujemy do garnuszka z podwójnym dnem i mieszamy z wodą. Wstawiamy na ogień i mieszamy, dopóki się nie rozpuszczą. 
2. Syrop cukrowy gotujemy, aż stanie się bursztynowy. Nie wolno mieszać!!!
3. Karmel zdejmujemy z ognia, dodajemy masło, śmietankę i zgniecione gałązki tymianku. Mieszamy dokładnie. 
4. Karmel wstawiamy z powrotem na ogień, gotujemy przez ok. 4 minuty aż zgęstnieje, nieustannie mieszając. 
5. Gdy karmel trochę przestygnie, wyjmujemy gałązki tymianku, dorzucamy sól, trochę listków i mieszamy. 

Gnocchi z pokrzywą, wrotyczem i podbiałem

Spośród zeschniętych traw wychylają się małe latarenki wiosny. Żółte świetliki podbiałów, pisklęta baziowe. Rozpoczyna się czas botaniki.

To było moje pierwsze tego roku brodzenie po łąkach w poszukiwaniu ziół. Wystarczy rozchylić zeszłoroczne trawy, by do dłoni tuliły się wątłe liście; już niebawem utworzą bujną gęstwinę, pochłoną mnie całą na długie godziny. Mój wielki, prywatny zielnik.
Ziemia jest rozmoknięta, pełna mikroskopijnych jezior, pełna zielonego życia. W tarninowej ostoi, drapieżnej i niedostępnej, rozkwitły pierwsze zawilce. Drapiąc ręce o kolce krzewów, zebrałam najsubtelniejszy z anemonowych bukietów, tak mały, że mieści się w kałamarzu.

Stoją w nim więc kwiaty zamiast pióra – nie trzeba więcej pisać. 



Gnocchi z pokrzywą, wrotyczem i podbiałem (4 porcje)

– 6-7 ziemniaków typu BC – C
– ~1 i 3/4 szklanki mąki typu 00
– 3 garście młodych listków pokrzywy
– 3-4 młode listki wrotyczu
– ok.4-5 kwiatów i łodyżek podbiału
– 1 jajko „0”
– 2 łyżki oliwy z oliwek
– sól

1. Ziemniaki w mundurkach gotujemy do miękkości. Obieramy, przepuszczamy przez prasę.
2. Rośliny myjemy, pokrzywę parzymy wrzątkiem. Drobno siekamy.
3. Lekko ciepłe ziemniaki mieszamy z oliwą, solą i roślinami. Dodajemy jajko i dosypujemy stopniowo mąkę.
4. Szybko wyrabiamy ciasto. Powinno być elastyczne – ilość mąki zależy od wilgotności ziemniaków. Formujemy kulę i dajemy ciastu odpocząć przez ok. godzinę w chłodnym miejscu.
5. Na stolnicy oprószonej mąką robimy wałki z ciasta, kroimy na równe kawałki. Formujemy z nich gnocchi. (Można to zrobić na prążkowanej deseczce, widelcem lub po prostu ulepić kulki)
6. Gnocchi gotujemy partiami w osolonym wrzątku z dodatkiem liści laurowych i ziela angielskiego przez 2-3 minuty od momentu wypłynięcia. Odcedzamy.

Z czym podawać dzikie gnocchi?

W wersji wege: 

Z cieniutkimi wstążkami młodej cukinii i świeżym szpinakiem, duszonymi przez 2 minuty na oliwie i redukcji z białego wina, z dodatkiem gałki muszkatołowej, pieprzu, podsmażonymi młodymi listkami wrotyczu.

W wersji mięsnej:

Z prosciutto i pecorino, z uprażonymi orzechami włoskimi, zielonym pieprzem i redukcją z wywaru wołowego.

Trufle w pudrze z fiołków, hibiskusa i róży

Rzeczywistość to tylko małe pinezki, o które można zahaczyć nitki swojej wyobraźni. Cienkie smużki można plątać zupełnie dowolnie, naciągać mocniej albo lżej, w zależności od dźwięku, który chce się usłyszeć, trącając je palcami. Pinezki też wolno przestawiać, zmieniać ich kolory i kształty.

Masz dokładnie tyle, ile jesteś w stanie dostrzec, ile jesteś w stanie zapleść pomiędzy nimi.

Nie jestem praktyczna. I chociaż bliżej mi do wiecznej melancholii kobaltu, mglistych „Marzycieli” i smutnych utworów downtempo, namiotu w salonie, niemożliwych nocnych rozmów o wyśnionych słowach, to uwielbiam też przedmioty piękne w swoim przepychu. Niezbędne są mi perfumy, koronki i jedwab, doskonałe pomieszczenia i szampan. A wszystko rozchodzi się o zmysły – o to, żeby każdy otaczający element pieścił, cieszył, satysfakcjonował.
Jedzenie! Tutaj interesują mnie nie tylko intensywne esencje, subtelne umami, ale też struktury, formy i ideał. Do tego konieczne jest otoczenie; śliczna zastawa, światło, bukiety, muzyka, dobrze dobrane wino.
Jedzenie musi być poezją, wzruszającą historią. Wszystko musi nią być.
Musi być piękne, sensualne i niepraktyczne, jak mój złoty, kwiatowy puder.
Tylko takie zdarzenia są warte zachodu.


Trufle w pudrze z fiołków, hibiskusa i róży (ok. 20 sztuk)
Trufle: 
– 200 g białej czekolady 
– 3-4 małe bezy 
– 30 ml likieru jeżynowego lub poziomkowego
– 30 ml śmietanki 36%
– 1 łyżka galaretki poziomkowej
Puder: 
– łyżeczka kandyzowanych w cukrze fiołków*
– łyżeczka kandyzowanych w cukrze płatków róży*
– łyżeczka suszonych kwiatów hibiskusa*
* można zmieniać proporcje – im więcej hibiskusa, tym bardziej kwaśny będzie puder.
– 3 łyżki cukru pudru
– złoty barwnik spożywczy w proszku
1. Czekoladę rozpuszczamy w kąpieli wodnej. 
2. Śmietankę i likier podgrzewamy delikatnie, dodajemy galaretkę. Mieszamy, aż proszek się rozpuści. 
3. Do czekolady dodajemy płyn, mieszamy, aż wszystkie składniki się połączą. Studzimy. 
4. Masę wstawiamy do lodówki. Co 15 minut należy ją miksować i napowietrzać. Po ok. 2 godzinach masa powinna być lekka i możliwa do formowania. 
5. Masę delikatnie mieszamy z pokruszonymi bezami. Formujemy niewielkie kuleczki. 
6. Suszone i kandyzowane kwiaty drobno siekamy. Mieszamy z cukrem pudrem i blendujemy na pył. 
7. Gdy puder będzie gładki, mieszamy go ze złotym barwnikiem.
8. Kuleczki obtaczamy w pudrze.

9. Gotowe trufle przechowujemy w lodówce.

Tartaletki cytrynowo-kokosowe

Obserwuję żonkile od kilku dni. Kilkadziesiąt pąków wstawiłam do wazonu, co jakiś czas spoglądając na to, jak płatki rozrywają cienkie i suche błony. Słoneczne kwiaty rozwijają się na moich oczach. Są smukłe jak witraże gotyku flamboyant. Już niebawem rozłożą przede mną płatki, wychylając ku światłu swoje pofalowane środki.
Strzelisty gotyk pąków przeradza się w secesyjną plątaninę jaśniejszych płatków i intensywnych środków. Bujny bukiet wylewa się poza wazon, zawłaszczając coraz większe przestrzenie; może któregoś dnia zasłoni nam całą ścianę, później kwiaty rozsypią się po całym domu i będziemy żyć w ogrodzie. W roślinnym zatrzęsieniu.

Tartaletki cytrynowo-kokosowe (ok. 12 sztuk)
Ciasto:
– 200 g mąki pszennej
– 100 g wiórków kokosowych
– 100 g masła
– 2 łyżki mąki ziemniaczanej
– 2 jajka + żółtko
– 40 g drobnego cukru
– szczypta soli morskiej
Masa:
– 200 ml śmietanki kokosowej
– 5 jajek (2 całe jajka + 3 żółtka) 
– 2 cytryny (sok + zest)
– 5 łyżek drobnego cukru
– 1 łyżka mąki ziemniaczanej
– 1 limonka
– cukier puder
1. Mąki przesiewamy, mieszamy z podprażonymi na suchej patelni wiórkami, cukrem i solą. 
2. Suche składniki siekamy z masłem. Dodajemy jajka. 
3. Dłońmi schłodzonymi w zimnej wodzie szybko zagniatamy ciasto, aż składniki się połączą i               będzie elastyczne. 
4. Ciasto zawijamy w folię spożywczą i odkładamy do lodówki na 2-3 godziny. 
5. Oddzielamy żółtka od białek. Białki ubijamy na sztywną, lśniącą pianę z dodatkiem 3 łyżek cukru i     mąki ziemniaczanej. Żółtka ucieramy z pozostałym cukrem na puszysty krem. 
6. Cytryny parzymy, ścieramy z nich skórkę, wyciskamy sok. 
7. Masę jajeczną delikatnie mieszamy ze śmietanką, skórką i sokiem. 
8. Foremki smarujemy masłem. Ciasto rozwałkowujemy cienko i dopasowujemy do foremek. 
9. Ciasto pieczemy przez 10 minut w piekarniku nagrzanym do 200 stopni. 
10. Ciasto wyjmujemy i napełniamy foremki masą. Pieczemy przez ok. 35 minut w 110 stopniach, na        najniższym poziomie z grzaniem od dołu.
11. Schłodzone tartaletki oprószamy cukrem pudrem i posypujemy startą skórką z limonki.